Start

Dzień 9
11.10.1998, niedziela

Nastepny dzien
Poprzedni dzien
Mapa trampingu

Rano bez śniadania, (po wczorajszej kolacji nie było to konieczne przynajmniej w Grzesia, Piotrka i moim wypadku), korzystając z chwili wolnego czasu rozpierzchliśmy się po Starym Mieście w celu zrobienia niezbędnych zakupów. Czasu nie mieliśmy jednak zbyt wiele gdyż o 11:00 odpływała nasza łódka.

Przybyliśmy około kwadransa przed czasem, załadowaliśmy się na łajbę i patrzeliśmy na dalszy rozwój wydarzeń, gdyż nas była dziewiątka, a tubylec twierdził, że jeśli uda mu się jeszcze kogoś dobrać to będziemy mieli towarzystwo, jednak nie powinno w sumie być nas więcej niż piętnaścioro. Jeśli jednak ktoś wierzy tureckiemu w takim przypadku, to sam jest sobie winny. Nasz tubylec okazał się wyjątkowo operatywny, bo oprócz naszej grupy zabrał jeszcze z piętnaście osób(!), więc na stateczku nie było specjalnie dużo wolnego miejsca. Sytuacja taka miała też jednak swoje dobre strony, gdyż udało nam się spotkać na statku starszą parę Kanadyjczyków, którzy mieli świeże, miejscowe, angielskojęzyczne gazety. Ponieważ tubylcy którym mówiliśmy, że wybieramy się aż do Urfy na wschodzie Turcji, przestrzegali nas, że sytuacja polityczna pomiędzy Turcją a Syrią standardowo jest nieciekawa, a właśnie uległa zaostrzeniu, gdyż Syria odmówiła wydania Turcji szefa kurdyjskiej partyzantki, który ukrywał się w Syrii [w tej chwili został zatrzymany we Włoszech i Turcja domaga się jego ekstradycji], więc spragnieni informacji rzuciliśmy się na te gazety szukając rzetelnej informacji. Niestety to co w nich znaleźliśmy to była dość mocno rozdmuchana propaganda wojenna, co zresztą niektórzy tubylcy potwierdzali, a i nam wydawało się nieprawdopodobne aby Syria zaatakowała kilka razy większą od siebie Turcję, na dodatek członka NATO.

Gdy więc nic konkretnego z gazet się nie dowiedzieliśmy, zajeliśmy się opalaniem i kontemplowaniem widoków na port, miasto i zatokę Antalyi. Woda przy brzegach szmaragdowa, zmieniała stopniowo kolor na seledynowy, słońce pięło się coraz wyżej, robiło się coraz goręcej, a my płyneliśmy na wyspę znajdującą się niedaleko przeciwległego brzegu zatoki Antalya w rytm jakiegoś disco, które tubylcowi musiało się bardzo podobać, a mi po dwóch kwadransach zaczeło lekko działać na nerwy. Na szczęście w krótkim czasie dotarliśmy na miejscie i zarzuciliśmy kotwicę w cieśninie między wyspą a brzegiem, gdzie mieliśmy jeszcze jedną okazję do kąpieli.

Przejrzystość wody była w tym miejscu pozwalała zobaczyć kamienie leżące na dnie, które było przynajmniej 10 metrów niżej. Jeszcze ciekawsze widoki można było dostrzec nurkując, zwłaszcza w pobliżu wysepki gdzie było sporo mniejszych i większych kamieni, wśród których można było natknąć się zarówno na ryby, jak i puste butelki po winie, które sądząc z ich wyglądu, musiały tam już leżeć od dłuższego czasu. Jedynym minusem było to, że wkrótce tuż obok zaktowiczyły inne łajby i zrobiło się dość tłoczno, na pocieszenie jednak właśnie wtedy tubylcy zaserwowali nam posiłek z ryb do których podali, a jakże ... spaghetti, mimo iż dzień wcześniej tubylec zarzekał się, że będzie ryż. Gdy więc my raczyliśmy się rybami, nasza łajba skierowała się w kierunku następnego celu - jaskiń znajdujących się wprost na brzegu morza, w niektórych woda (oczywiście morska) sięgała nawet do pasa. Zarzuciliśmy więc kotwice i wybraliśmy się wpław do brzegu na małą wycieczke po jaskiniach, które tworzyły ze sobą połączony system komór. Dla mnie najbardziej emocjonujący (czytaj niebezpieczny) moment miał miejsce właśnie w czasie powrotu, oczywiście wpław, na statek. Gdy nasza grupa wracała na pokład pojawiły się kolejne łajby których kurs przecinał się z kierunkiem w którym my płyneliśmy. Jedna z nich zatrzymała się i zakotwiczyła tuż przed naszą, ale za to druga płyneła dość szybko dalej nie zważając, że ma przed sobą w wodzie ludzi. Część naszej grupy która była z tyłu zwolniła widząc, że nie zdążą przepłynąć przed statkiem, część zaś stwierdziła że jest już na tyle blisko statku, że zdąży do niego dopłynąć zanim szalony tubylec i jego łajba dotrze do nas. Ja byłem w tej drugiej grupie, miałem jednak największą odległość do pokonania. Zacząłem się więc śpieszyć i pośpiech ten zwiększał się z każdą chwilą gdy stwierdziłem, że statek zamiast płynąć prosto ... zaczął skręcać w kierunku naszej łajby do której płynąłem. Gdy zmęczony dopadłem drabinki, szalony Turek i jego rozpędzona łajba właśnie minęły mnie w odległości maksimum 5 metrów! No cóż, jak się później miało okazać najniebezpieczniej było w spokojnym śródziemnomorskim kurorcie, a nie w dzikich rejonach na wschodzie Turcji, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.

Po takiej porcji wrażeń zająłem się (i nie tylko ja zresztą) znacznie spokojniejszą czynnością, czyli opalaniem na pokładzie, gdyż stateczek właśnie rozpoczął drogę powrotną która trwała półtorej godziny, a cały rejs 5,5 godziny zamiast planowych 6. Ehh ci Turcy,... ty się cieszysz że udało ci się stargować trochę cenę, a tubylcy już tak zakombinują, że na swoje bez problemów wyjdą.

Po powrocie z łajby udaliśmy się po nasze plecaki do hotelu, zaordynowaliśmy sobie po "gorącym kubku" Knorra, poszwędaliśmy się jeszcze trochę po niezwykle urokliwej starówce, która o zmroku wygląda jeszcze ładniej niż za dnia i udaliśmy się na ten sam placyk gdzie wylądowaliśmy dzień wcześniej. Tam miał pojawić się pojazd który miał nas zawieźć na otogar. Ponieważ jednak się nie pojawiał, więc za namową Gosi i Renaty udaliśmy się razem z Grzesiem obejrzeć jedyny w Turcji pomnik Ataturka na koniu. Pomnik był zaiste niezwykły, gdyż nasze pierwsze skojarzenie najlepiej oddaje to co zobaczyliśmy ... pomnik wyglądał zupełnie jak radziecki pomnik kołchoźnika i kołchoźnicy, po prostu piękny przykład sztuki socrealistycznej. Zaś pomniki Ataturka pełnią taką samą rolę, pojawiają się w takiej ilości i wyglądają zupełnie jak pomniki Lenina w byłym sowieckim imperium.

Minibus który w końcu przyjechał, okazał się być własnościa firmy, zajmującej się przewozami z Antalyi do Konii, w której kupiliśmy bilety na przejazd nocnym autobusem właśnie na tej trasie. W efekcie za przejazd z centrum na dworzec nie zapłaciliśmy nic, a i firmie pewnie się to opłaciło, w końcu jakby na to nie patrzeć zajęliśmy 20% miejsc w autobusie. Wsiadając do autobusu prawie wszyscy założyli długie spodnie, gdyż w Konii miało być dużo chłodniej, niż na wybrzeżu które właśnie opuszczaliśmy - o wpół do dwunastej w nocy termometr twierdził że jest +23 stopnie, gdy zaś następnego dnia około 6 rano wygramoliliśmy się z autobusu, na zewnątrz było całe +8 stopni(!)

 

Start
Poprzedni dzien
Nastepny dzien
Mapa trampingu
[1|2|3|4|5|6|7|8|9|10|11|12|13|14|15|16|17|18|19|20]