Start

Dzień 14
16.10.1998, piątek

Nastepny dzien
Poprzedni dzien
Mapa trampingu

Dzień zaczał się dla nas wszystkich o tej samej porze (05:15) czyli świcie, kiedy to rozdarł się muezzin.

Tu należy się małe wyjaśnienie, iż muezzin w Turcji ... ma postać elektroniczną. Po prostu na galeryjce minaretu gdzie muezzin powinien wychodzić 5 razy na dobę, aby wzywać wiernych na modlitwę, zainstalowane są duże głośniki, przez które o właściwych godzinach puszczane jest odpowiednio wzmocnione nawoływanie muezzina. Wrzask muezzina nie był dla nas specjalną nowością, wszak muezzini nawoływali do modlitwy codziennie o świcie. Tyle, że w innych miejscowościach krzyk muezzina trwał około minuty i powodował w nas co najwyżej przewrócenie się na drugi bok i kontynuwanie smacznej drzemki. To co zdażyło się jednak w Adyjamanie przeszło wszelkie wyobrażalne granice! Muezzin rozdarł się z siłą startującego odrzutowca (złośliwie ustawił głośnik na wprost naszych okien, czy co ?!) i co gorsza zawodził przez ... 20 minut, bo to była niedziela, która w Islamie przypada w piątek. Już macałem ręką niewstając z łóżka za czymś ciężkim, co mogłoby uciszyć tego paskuda, ale w końcu dał sobie spokój.

Zdarzenie to spowodowało, że wstaliśmy rano we "wspaniałych" humorach, ale w ciągu dnia miały nas spotkać jeszcze znacznie "mocniejsze" niespodzianki.

Nie chcąc specjalnie tracić czasu zdecydowaliśmy, że wyjedziemy o 7:30, a śniadanie urządzimy sobie po drodze na Nemrut. Nasz tubylec z którym poprzedniego wieczora załatwialiśmy busa, zaoferował, że może nam załatwić również śniadanie we wiosce przez którą będziemy przejeżdżać w drodze na Nemrut. Nabraliśmy wobec niego pewnych obaw gdy powiedział, że śniadanie to będzie nas kosztować 100 tysiecy, co wydawało się nieprawdopodobne skoro cena samego chleba oscylowała około 50 tysiecy. Ale skoro tubylec twierdzi że starczy to chyba wie co robi, zdecydowaliśmy się wszyscy na śniadanie. Jednak po kilkudziesięciu minutach i paru konsultacjach cena skoczyła do 200, a potem do 300 tysiecy co spowodowało, że na śniadanie zdecydowali się tylko Grześ, Piotrek i Krzyś z Michałem. Dziewczyny i ja postanowiliśmy, że obsłużymy się sami.

Nasz bus pojawił się przed hotelem już o 7:35, zapakowaliśmy się do niego, ale kierowca gdzieś zniknął na kwadrans. Spod hotelu ruszyliśmy za 10 ósma, ale zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę po drodze, bo kierowca musiał wyjąć z busa jakieś dziwne rzeczy, które wiózł z tyłu, w efekcie z Adyjamanu wyjechaliśmy punktualnie o ósmej - magia, czy co ? Ponieważ nasz busik to był Peugeot o dość słabym silniku (2 litrowy diesel), a górki były coraz większe, więc do wioski gdzie mieliśmy zaplanowane śniadanie dojechaliśmy dopiero około 9:30 z prawie godzinnym opóźnieniem.

Z miejsca zabraliśmy się za robienie śniadania co zajęło nam kwadrans, po czym wzieliśmy się za jedzenie. Gdy już kończyliśmy, pojawił się w końcu tubylec, który przyniósł śniadanie (właściwie to śniadanko) dla reszty grupy, w efekcie mieliśmy kolejne pół godziny przerwy, które wykorzystaliśmy na przechadzkę po wiosce. Ludzie żyli z uprawy małych poletek wciśniętych na zboczach wysokich gór, które otaczały wioskę, a ponieważ ziemia była kiepska więc ludzie żyli bardzo biednie.

Ruszyliśmy powoli stromymi serpentynami w dalszą drogę i po kilkudziesięciu minutach jazdy zatrzymaliśmy się przed ... kasą. Była to najbardziej na wschód wysunięta kasa turystyczna jaką spotkaliśmy w Turcji. Po nabyciu biletów - były po 800 i 350 tysięcy (oczywiście legitymacja zadziałała) zaczeliśmy wspinać się na szczyt góry, który jest jednym ze światowych rezerwatów dziedzictwa kulturalnego.

Kształt góry jest bardzo charakterystyczny, gdyż jej szczyt został sztucznie podwyższony o 50 metrów na rozkaz króla Antiocha I, który rozkazał się pochować na szczycie góry u podnóża kopca. Na szczycie oprócz kopca znajdują się posągi bóstw perskich i greckich, gdyż Antioch uważał się za spadkobiercę wielkich walecznych przywódców: Kserksesa i Aleksandra Macedońskiego. A ponieważ cierpiał on na chorobliwą manię wielkości, dlatego też posągi te były olbrzymie, dzięki czemu do naszych czasów Nemrut słynie z gigantycznych głów z tych posągów. Ze szczytu roztaczał się rozległy widok na góry zachodniej cześci Krudystanu, wśród których dało się zauważyć połyskującą w świetle słońca powierzchnię zbiornika Ataturka spiętrzającego wody Eufratu, które zapewniały nawadnianie polom bawełny rozciągającym się kawałek dalej na południe od zbiornika. Niestety nie dało się podziwiać panoramy zbyt długo, gdyż na szczycie bardzo mocno wiało (Nemrut jest najwyższą górą w okolicy) i było dość chłodno chociaż nie byliśmy specjalnie wysoko - Nemrut ma 2100 m wysokości.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w malutkiej wiosce kurdyjskiej gdzie kupiliśmy sobie po "ścierce", czyli tubylczym chlebie, który ma kształ płaskiego okrągłego placka i jest bardzo zapychający, w przeciwieństwie do bułek o kształcie zbliżonym do naszego chleba, które są robione według chyba francuskiej technologii i można ich zjeść parę sztuk i być głodnym. Zahaczyliśmy również (za 300000TL) o twierdzę mamelucka Arsemia, która znajdowała się na szczycie stromej góry i broniła północnych krańców Mezopotamii przed potencjalnymi atakami plemion zamieszkujących tereny Azji Mniejszej.

Jadąc dalej dojechaliśmy do rzymskiego mostu Cendere, który z daleka wyglądał niepozornie, ot mały łuk rozpostarty ponad niezbyt szeroką górską rzeką. Gdy podjechaliśmy bliżej zrozumieliśmy w jakim byliśmy błędzie. Niewielka rzeczka okazała się całkiem spora a i wymiary mostu niczego sobie - wysokość przesła ponad 30 m, długość ok. 120 m, a szerokość mostu 9 m. I ten mostek stoi sobie w zasadzie przez nikogo nie konserwowany od czasów rzymskich!

Zauważamy też, że nasz tubylec razem z kierowcą starają się za wszelką cenę opóźniać naszą podróż tak aby zmusić nas do zostania za wszelką cenę w Adyjamanie na jeszcze jedną noc. Stawiamy jednak tym pomysłom tubylców zdecydowany odpór i w końcu zaczynamy jechać normalnie. Do Adyjamanu docieramy dość późno, na szczęście kierowca daje się przekonać aby zawiózł nas jeszcze dziś do Urfy i po krótkiej przerwie ruszamy w dalszą drogę. Po drodze przejeżdżamy koło tamy Ataturka (na zbiorniku Ataturka oczywiście), ale samej tamy niestety nie widzimy, gdyż schowana jest za pobliskimi wzgórzami. Jest to oczywiście teren wojskowy no i na dodatek właśnie zapadł zmrok.

Do Urfy docieramy po godzinie 20 i zaczynamy rozglądać się za hotelem. Niestety hotel na który mieliśmy namiar jest pełen, szukamy innego. W końcu zatrzymujemy się przed jednym, i tubylec(!) mówi, że pójdzie porozmawiać z właścicielem o cenach. Czuję że nas facet robi w balona, ale Piotrek specjalnie nie protestuje. Po chwili tubylec wraca z informacją, że właściciel chce 2 miliony od osoby za noc, co jest dla nas zdecydowanie za dużo. Tubylec twierdzi, że Urfa to nie jest turystyczne miasto i nic tańszego tu specjalnie nie znajdziemy jeśli właściciel wogóle zgodzi się nas przenocować - Urfa jest miastem zamieszkiwanym w większości przez konserwatywnych Arabów i dlatego posiada też specyficzny koloryt arabskiego miasta. Proponuje nam że nas zawiezie do Harranu (następnego celu naszej podróży), gdzie ma znajdować się camping, co dla mnie osobiście brzmi dość niewiarygodnie. Na szczęście Piotrek był już w Harran wcześniej, więc to co ja tylko podejrzewałem, dla niego było pewnikiem.

Podejmujemy decyzję, iż musimy się za wszelką cenę pozbyt tego tubylca - decydujemy się, że zostajemy w tym hotelu za 2 miliony byle tylko się od niego uwolnić. Gdy przychodzimy do hotelu okazuje się, że właściciel tubylcowi mówił, że miejsce kosztuje 1,5 miliona, a nie 2! Dodatkowo Piotrkowi udaje się stargować do 1,2 miliona więc nie jest źle. Tyle, że hotel jest w standardzie arabskim, jest to zdecydowanie najgorszy hotel w jakim się do tej pory zatrzymaliśmy - do ścian można się przykleić, z toalety najlepiej nie korzystać, bo na podłodze znajduje się cienka warstwa cieczy i nie jest to woda, zapach też niezbyt przyjemny...

Mając doświadczenia z podobnego hotelu w Canakkale (który był mimo wszystko dużo lepszy od tego), pozostaje nam tylko jedno - zrobić imprezę. W tym celu idziemy jeszcze na miasto na zakupy, przy okazji aby zorientować się trochę w topografii miasta. Szukamy jakiegoś normalnego sklepu, gdzie moglibyśmy zrobić zakupy, ale idzie nam to dość ciężko, wszak Urfa to miasto arabskie! I nagle tuż obok głównej ulicy miasta przy której mają swoje eleganckie siedziby banki znajdujemy ... supermarket, prawdziwy! I na dodatek otwarty... Ja stwierdzam, że pewnie jeszcze będzie można płacić plastikiem, na co Piotrek odpowiada, że jeśli tak będzie to padnie przed sklepem na chodnik. Podchodzimy bliżej, na drzwiach jest żółto-niebieska nalepka z napisem VISA, obok znana mozaika znaczków innych kart. Piotrek minę ma nietęga, ale ma szczęście, gdyż Grześ próbuje zapłacić kartą, ale obsługa ma jakieś problemy z terminalem i mu się nie udaje. Dzięki temu Piotrek nie musi się tarzać przed sklepem :) Za to my obkupujemy się solidnie.

W drodze powrotnej namierzamy jeszcze firmę, która zajmuje się organizowaniem wycieczek do Harran, gdzie chcieliśmy pojechać następnego dnia oraz tuż obok ... biuro THY, które mimo późnej pory (było już sporo po 21) było otwarte! Ładujemy się momentalnie do środka i dowiadujemy się od panienki obsługującej komputer (bardzo dobrze zresztą mówiącej po angielsku, co w tym rejonie Turcji zakrawało niemal na cudowne zjawisko), że z Van do Istambułu latają aż 3 samoloty w ciągu dnia, a bilet kosztuje 22,3 mln lirów czyli około 80 dolców. No nie jest to mało, nawet trochę więcej niż się spodziewałem, ale do przyjęcia. Niestety nie możemy zarezerwować biletów, ani nawet sprawdzić czy są wolne miejsca, bo ... "komputer się zepsuł" - panienka radzi nam przyjść jutro rano.

Wracamy zatem do hotelu i robimy kolację, która przeradza się w imprezę. Podczas imprezy obmyślamy dalsze działania i po krótkiej i niezbyt silnej perswazji udaje się większość grupy przekonać, że samolot jest najlepszym rozwiązaniem. Nie byliśmy tylko pewni co powiedzą Krzyś z Michałem, ale gdy usłyszeli, że w ten sposób ominie ich dwa razy z rzędu nocleg w autobusie (po jeździe z Antalyi do Konii nocnym autobusem mieli dosyć) nie mieli problemów z podjęciem oczekiwanej przez resztę grupy decyzji. Wyglądało więc, że wszelkie problemy zostały rozwiązane i jutro z rana zakupimy bilety na samolot - już po paru godzinach miałem się jednak przekonać jak bardzo byłem w błędzie.

 

Start
Poprzedni dzien
Nastepny dzien
Mapa trampingu
[1|2|3|4|5|6|7|8|9|10|11|12|13|14|15|16|17|18|19|20]