Start

Dzień 15
17.10.1998, sobota

Nastepny dzien
Poprzedni dzien
Mapa trampingu

Rano po wygrzebaniu się ze śpiworów i przygotowaniu sobie szybkiego śniadanka, zostawiamy plecaki w hotelu i lecimy załatwiać transport do Harran.

Do biura docieramy około 9:15, w środku siedzi niewysoki, łysiejący tubylec w okularach - nic szczególnego... Do momentu kiedy Piotrek się do niego nie odzywa. Z ust tubylca słyszymy nienaganną angielszyznę ze wspaniałym akcentem. Okazuje się, że oprócz posiadania firmy turystycznej jest on również nauczycielem angielskiego w miejscowej szkole. Ponadto na dźwięk słowa "Poland" na jego ustach pojawią się ogromy uśmiech i stwierdza, że to się świetnie składa, bo grupy z Polski mają u niego specjalny rabat. Dla nas wygląda to jak typowa bajka, którą tubylcy stosują aby zachęcić do skorzystania właśnie z ich usług, a nie konkurencji. Tyle, że on tu nie miał specjalnej konkurencji... Zaś na dowód prawdziwości swoich słów wyciągnął odbitkę ksero artykułu z Bussinessman Magazine (7/98), w którym to autor pisze o zwiedzaniu wschodniej Turcji, świętego miasta Urfy i wycieczkach do Harranu organizowanych przez miejscowe biuro turystyczne prowadzone przez nauczyciela angielskiego, w którym to biurze Polacy mają specjalne zniżki. Zupełnie nas zamurowało! Okazało się to jednak szczerą prawdą, gdyż za podróż zapłaciliśmy (nie bez wysiłków Piotrka) 800 tysięcy od głowy, podczas gdy dwoje Amerykanów, którzy się do naszej grupy w ostatnim momencie dołączyli zapłaciło normalną stawkę - półtora miliona za osobę.

Ponieważ do przyjazdu busa który miał nas zabrać do Harran mieliśmy jeszcze 10 minut wolnego czasu, a biuro THY znajdowało się dosłownie o 50 metrów dalej, więc po dobiciu targów z nauczycielem, polecieliśmy jeszcze dowiedzieć się co z samolotem. Niestety okazało się, że "komputer w Istambule wciąż nie działa" i panienka kazała nam przyjść za parę godzin. Stwierdziliśmy więc, że przyjdziemy jak wrócimy z Harran.

Zapakowaliśmy się więc do busa i pojechaliśmy w kierunku Accakale, miejscowości oddalonej od Urfy na południe o 70 km, położonej na granicy turecko-syryjskiej. Droga była prosta, ale wąska i wiodła wzdłuż ciągnących się po horyzont pól bawełny. Ponieważ właśnie była poraz zbioru bawełny, więc pola tworzyły równą białą powierzchnię, a na drodze mijaliśmy ciężarówki wyładowane bawełną które same przedstawiały niezwykły widok - ładunek przwyższał około 3 razy wysokość kabiny kierowcy, tudzież wylewał się z boków ciężarówki przytrzymywany brezentowym płótnem - wyglądały jak gigantyczne gąsienice albo poczwarki poruszające się po drodze w równym rzędzie. Samo minięcie takiego stwora nie było sprawą prostą, gdyż zajmował on razem z ładunkiem prawie całą szerokość jezdni, a kierowcy tych poczwarek bynajmniej się tym nie przejmowali i raczej sprawiali wrażenie jakby brali udział w rajdzie Paryż - Dakar.

Szczęśliwie udało się nam dojechać do Harran, które znajduje się trochę na uboczu, mniej więcej w połowie drogi z Urfy do Accakale. Gdy dojechaliśmy na miejsce zrozumieliśmy dlaczego Piotrek za wszelką cenę chciał się pozbyć poprzedniego wieczora towarzystwa dwóch Kurdów którzy przywieźli nas z Adyjamanu do Urfy i proponowali nocleg na campingu w Harran. W Harran jest piekielnie gorąco i nie ma ani kawałka zielonej trawy, jedyne co jest to kurz i kamienie - jednym słowem pustynia.

Sama wioska znana jest z trzech powodów: tu został założony w VII w. pierwszy na świecie muzułmański uniwersytet, którego ruiny mieliśmy okazję obejrzeć i uzmysłowić sobie jego wielkość. Harran jest również znane z kart Pisma Świętego, gdyż tu zatrzymał się na kilka lat Abraham w drodze do Kanaan. Typowym obrazkiem z Harran jest szereg arabskich domków ulepionych z gliny posiadających kształt stożkowatych uli z wąskim otworem w szczycie przez który do wnętrza domów dostaje się światło. Jednak i tu dotarła cywilizacja co można było stwierdzić widząc antenę satelitarną przymocowaną do kilkusetletnich glinianych domów, lub lodówkę z napisem Pepsi stojącą na podwórku między charakterystycznymi domkami.

Ze wzniesienia koło osady, gdzie znajdują się ruiny dawnego uniwersytetu, dało się też zobaczyć na południowym horyzoncie wzniesienia które znajdowały się już na terytorium Syrii. Ehh, gdyby Syryjczycy faktycznie się pobili z Turkami to nie mielibyśmy żadnych szans aby tu dotrzeć. W drodze powrotnej nie wydażyło się nic interesującego poza krótkim przystankiem gdzie Grześ wziął sobie z pola trochę bawełny - teraz już wie skąd się biorą T-shirty ! ;)

Po powrocie od razu udaliśmy się do linii lotniczych, gdzie na szczęście komputer już działał. Pani powiedziała nam jednak, że na lot 20.10 jest tylko 1 wolne miejsce, a potrzebowaliśmy 9! Stwierdziła więc, że sprobuje na innych połączeniach, które odlatuja 20 z Van i żebyśmy przyszli za dwie godziny. Wróciliśmy więc do nauczyciela do którego w międzyczasie przyszło mnóstwo tubylców, jak się okazało jego uczniów dla których byliśmy niezwykłą okazją aby porozmawiać po angielsku z obcokrajowcem.

Od tubylców dowiedzieliśmy się też, że hotel w którym spędziliśmy ostatnią noc nie był najlepszym wyborem i znacznie przyjemniejszy hotelik znajduje się tuż obok, na końcu wąskiej uliczki na której byliśmy. Była to dla nas dość ważna informacja, gdyż po ostatnim noclegu planowaliśmy wyjechać z Urfy nocnym autobusem do Ankary, byle nie nocować znów w Urfie. Piotrek i ja polecieliśmy więc obejrzeć hotelik, który w porównaniu z poprzednim wyglądał jak Hilton - czysta pościel, ręczniki, mydełko, a w łazience była nawet letnia woda. I to wszystko za ... milion od łba, czyli o połowę taniej niż poprzedni nocleg w arabskim syfie. To nam wystarczyło aby zdecydować, że zostajemy w nim na nocleg.

Ponieważ była pora obiadowa, ja nie jadłem jeszcze Urfa kebabu (a gdzie może być lepszy niż w Urfie?) i nikt z nas nie był jeszcze w "mordowni", więc Grześ, Piotrek i ja zdecydowaliśmy, że obiad zjemy w mordowni która mieściła się tuż obok biura "naszego" nauczyciela. Samo nasze wejście wzbudziło niemała sensację, co dało się zauważyć po reakcji kelnera, który wyrzucił jednego tubylca do innego stolika, abyśmy mieli cały stolik dla siebie. Stolik miał około ... pół metra wysokości, a siedziało się przy nim na takich małych krzesełkach w kształcie X'sa. Przy czym gdyby próbować siedzieć na nich tak jak na krzesełku rybackim, było to wyjątkowo niewygodne, ale wystarczyło obrócić je o 90 stopni i usiąść na nim okrakiem aby okazało się ono bardzo wygodne - w dokonaniu tego odkrycia pomogli nam zresztą tubylcy siedzący przy innych stolikach.

Po chwili na stole pojawiły się szklanki (niezbyt czyste) oraz dzbanek z woda. Ponieważ bardzo się nam chciało pić, ale podejrzewaliśmy że w dzbanku jest kranówka, więc aby nie ryzykować poprosiliśmy o mineralną. Po około 15 minutach pojawił się nasz kebab, który umieszczony był na cienkim cieście zwanym przez nas "ścierką". Na talerzu oprócz baraniny znajdowały się również małe papryczki (rosnące w okolicach Urfy) słynne ze swojej ostrości. Mi wydawało się że żadna potrawa nie jest w stanie zaskoczyć mnie swoją ostrością - niestety przy tych małych, czerwonych musiałem spasować - zjadłem pół papryczki, a potem wypiłem duszkiem 3 szklanki wody. Patrzyłem na Grzesia z podziwem gdy wcinał swoje papryczki, ale szybko okazało się że jego są o niebo łagodniejsze. Jaka była przyczyna ? Bardzo prosta, wszyscy dostaliśmy papryczki w wersji łagodnej i ostrej, tyle, że na oko niczym się one od siebie nie różniły, więc jedzenie papryczek przypominało pole minowe - nigdy nie było wiadomo na co się trafi. Po zjedzeniu kebabu (który był dość tani - tylko 500 tysiecy za porcję) załapaliśmy się jeszcze na mycie rąk (tak jak w autobusie), tylko dlaczego było ono po a nie przed posiłkiem ?

Później spotkaliśmy się z resztą grupy i poszliśmy na zwiedzanie Urfy. Najpierw poszliśmy obejrzeć grotę w której miał się urodzić Abraham. Ponieważ Abraham jest uważany przez muzułmanów za jednego z proroków Allaha, więc miejsce to uważane jest przez nich za święte. Gdy zbliżyliśmy się do groty zobaczyliśmy niewielki tłumek ludzi którzy chcieli wejść do środka. Jak to u arabów w zwyczaju podzielili grotę na dwie części z dwoma osobnymi wejściami - dla kobiet i dla mężczyzn. Oczywiście do środka wchodziło się tak jak do meczetu, czyli na boso. Przed wejściem do groty znajdował się plac który był jednocześnie jednym z dziedzińców znajdującego się tuż obok meczetu, który podobnie jak większość meczetów w Turcji nazywał się Ulu Camii czyli Wielki Meczet. Na sąsiednim dziedzińcu, otoczonym krużgankami, gdzie poszliśmy po obejrzeniu groty Abrahama, natkneliśmy się na grupę Arabów, którzy właśnie spożywali posiłek, a którzy według Piotra przybyli tu z pielgrzymką aż z Iranu. To co się najbardziej rzucało w oczy to strój ich kobiet - były całkowicie zakfefione - nie pokazywały ani kawałka odsłoniętej skóry, wszystko kryło się pod czarnym habitem, w przeciwieństwie do stroju miejscowych Nomadek, które posiadały strój bardzo podobny, z jedną wszak ale zasadniczą różnicą - posiadały otwór na oczy.

Meczet znajdował się u podnóża wzniesienia na którego szczycie znajdowały się ruiny starożytnej twierdzy, do której wdrapalismy się po krótkim, ale intensywnym marszu. Ze szczytu rozpościerał się rozległy widok na otaczające tereny, w znacznej części zajęte przez współczesną Urfę. O tym jak ważna musiała być to warownia świadczyły grube mury twierdzy oraz znajdująca się pomiędzy nimi głeboka na ponad 20 metrów fosa której dno pokrywała kolorowa, równomierna i dość gruba warstwa ... śmieci, co przypominało nam o obecnych mieszkańcach Urfy. Nie zawsze jednak tak było. Przy pomocy tubylców znaleźliśmy miejsce gdzie znajdowała się dawniej wschodnia brama starożytnej Edessy. W bramie tej, co uświadomił nam Grześ, przez kilkaset lat przechowywany miał być Całun Turyński, zanim zaginął na kilka wieków, by ostatecznie odnaleźć się w Turynie. Z twierdzy wróciliśmy schodząc przez tajne zejście, którego koniec kończył się daleko poniżej murów obronnych.

Tuż obok Wielkiego Meczetu znajdowała się sadzawka w której pływały ogromne ilości karpi. Początkowo myśleliśmy, że jest to sadzawka Abrahama w której pływają święte karpie, ale po kilku minutach okazało się, że właściwa sadzawka znajduje się kilkaset metrów dalej po drugiej stronie parku, natomiast nad tą sadzawką rozłożyła się restauracja pod gołym niebem. Poszliśmy więc częścią grupy przez park, aby obejrzeć sadzawkę ze świętymi karpiami. A skąd się wzięły karpie ? Legenda mówi, że Abraham za głoszenie swoich nauk miał być spalony na stosie, i gdy już wszystko było gotowe, z nieba spadł deszcz który ugasił stos, a rozpalone szczapy drzewa zamienił w karpie, które pływają w sadzawce do dziś.

Ponieważ było bardzo gorąco, a w parku był przyjemny chłodek, dlatego postanowiliśmy urządzić sobie w nim małą siestę. Po dłuższym krążeniu udało nam się znaleźć jedną wolną ławkę na której rozłożyliśmy się i przesiedzieliśmy około godziny wcinając granaty i przyglądając się tubylcom i pielgrzymom, którzy licznie okupowali inne ławki w parku w poszukiwaniu ożywczego cienia.

Gdy już największy skwar trochę zelżał wróciliśmy do naszego "arabskiego" hotelu po bagaże, a ponieważ wszystkich jeszcze nie było, a po drugiej stronie ulicy rozciągał się targ owocowy, więc rzuciliśmy się na szybkie (i tanie) zakupy. Po kwadransie, już z zakupami ruszyliśmy do nowego hotelu.

Przechadzka nie była zbyt długa, około 2 km, dała nam jednak trochę w kość i to nie z tego powodu, że było trochę pod górkę, ale z powodu ... krawężników, które były najwyższe jakie udało się nam spotkać w czasie trampingu. W Istambule miały one około 20-30 cm wysokości (co po przylocie z Europy wyglądało dość szokująco), w Denizli sięgały już do kolan, ale w Urfie niektóre sięgały ... do połowy uda! To już nie było zabawne, zwłaszcza jak się ma na grzbiecie jeden plecak, a w ręku trzyma drugi i do tego jeszcze torbę owoców. W efekcie przechadzka nasza przypominała bardziej tor przeszkód, ale w końcu dotarliśmy do hotelu, gdzie z ulgą wyładowaliśmy się.

Ponieważ Piotrka i Grzesia bardzo suszyło, dlatego poszliśmy rozejrzeć się za jakimś miejscem gdzie sprzedawano alkohol, co w świętym mieście nie było zadaniem łatwym, ale po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy interesujący nas przybytek. Znajdował się on (a jakże!) tuż obok ... biura THY do którego i tak mieliśmy się wybrać. W biurze pani powiedziała nam, że na 3 lotach które są planowane na 20.10 są zaledwie 3 wolne miejsca. Tym sposobem mój wspaniały plan, do którego udało się już wszystkich przekonać, spalił na panewce! Pani powiedziała co prawda, że może nam sprzedać bez problemów bilety na dowolny spośród 3 lotów z Van do Istambułu, które odbędą się 21.10, ale dla nas była to już musztarda po obiedzie - nie mogliśmy tak długo czekać.

Wróciliśmy z tą niewesoła wiadomością do hotelu, urządziliśmy spotkanie na którym ... Piotrek zaproponował skompresowanie naszego planu zwiedzania Istambułu, tak aby polecieć z Van o jeden dzień później niż pierwotnie planowaliśmy - okazało się że mój plan, jak i nasza grupa musiały się bardzo Piotrkowi spodobać, skoro sam zaproponował takie niekonwencjonalne rozwiązanie. Po krótkiej ale dość burzliwej dyskusji, wszyscy zgodzili się na to aby polecieć do Istambułu 21! Dzięki temu mieliśmy jeden dzień dodatkowo do wykorzystania w Kurdystanie, który jak się później miało okazać bardzo się nam przydał. Wyglądało więc, że wszystkie problemy mamy z głowy, ale pomny wcześniejszych doświadczeń wolałem poczekać do rana, aż będziemy mieć bilety w garści.

 

Start
Poprzedni dzien
Nastepny dzien
Mapa trampingu
[1|2|3|4|5|6|7|8|9|10|11|12|13|14|15|16|17|18|19|20]