Start

Dzień 7
09.10.1998, piątek

Nastepny dzien
Poprzedni dzien
Mapa trampingu

Z tubylcami umówiliśmy się dzień wcześniej, że śniadanie (dla części grupy) będzie na 8 rano, gdyż Piotrek załatwił, że autobus jadący do Cirali, kolejnego naszego celu podróży, podjedzie po nas o 8:30. Niestety miałem okazję być wśród tej części która zdecydowała się na śniadanie serwowane przez tureckich, wiec gdy śniadanie przygotowane przez specjalnie nieśpieszących się tubylców, pojawiło się na stole z zaledwie 26 minutowym opóźnieniem, a nasz autobus podjechał po kolejnej minucie pod hotel, najedliśmy się ... wzrokiem, po czym szybciutko zapakowaliśmy się do autobusu i ruszyliśmy w dalszą drogę. W efekcie znowu wzbudzaliśmy sensację, gdyż nie dość że w autobusie pojawiła się grupa białasów, to jak gdyby nigdy nic zabrała się za przygotowanie śniadania. No coz, może dla nich to normalne, aby jeść śniadania w autobusach, kto ich tam wie - musieli sobie w tym czasie myśleć nasi sąsiedzi.

My zaś po skończeniu śniadania mogliśmy podziwiać widoki dokładnie takie same jak dzień wcześniej - dość wysokie góry schodzące wprost do morza. Nie zdążyły się one jednak nam opatrzeć, gdyż do przejechania mieliśmy około 100 km, co na odległości które pokonywaliśmy już wcześniej (a zwłaszcza te które mieliśmy jeszcze pokonać później), było niewielką liczbą. W efekcie prawie na miejsce dotarliśmy juz około 11. Piszę prawie, gdyż Cirali to mała wioska leżąca na brzegu Morza Śródziemnego, gdzie nie ma (jeszcze) gigantycznych hoteli, turystycznej stonki i całego tego wielkiego przemysłu turystycznego, natomiast nasz autobus jechał dalej główną drogą.

Wysiedlismy więc na skrzyżowaniu z którego prowadziła droga do Cirali. Drogowskaz twierdził, że do celu mamy 7 km. Oczywiście były też taksówki które koniecznie chciały nas zawieść do celu. My jednak zgodziliśmy się tylko aby jedna z nich zabrała nasze plecaki (razem z Gosią i Piotrkiem jako obstawą) sami zaś zdecydowaliśmy się na pieszy spacer. Dlaczego ? Ano było jeszcze dość wcześnie, ciepło, ale nie gorąco (wiał wiatr od morza), wokół rosły drzewa dające dodatkowo cień, no i najważniejsze na odcinku tych 7 km musieliśmy zejść ponad 100 metrów w dół do morza. Dlatego taki spacerek to była sama przyjemność, zwłaszcza po tylu dniach spędzonych w autobusach.

Po około 2 km spaceru spotkaliśmy starszego Turka, który siedział przed domem i miał wystawione na sprzedaż granaty. Nie, nie były to przedmioty przeznaczone do niszczenia siły żywej przeciwnika, a zwyczajne owoce o charakterystycznym kształcie. Granaty widzieliśmy już wcześniej, ale nie zdecydowaliśmy się na zakup, gdyż były one oferowane po cenach turystycznych, ale raczej dla amerykańskiej lub japońskiej stonki, a nie dla nas. Natomiast Turek którego spotkaliśmy właśnie po drodze, zaproponował nam granaty po 100 tysiecy, czyli 3-4 razy taniej niż widzieliśmy wcześniej. Ponieważ miał dwa rodzaje granatów - zółte i czerwone, a widział że nie wiemy które wziąć, doradził nam zółte, mimo iż czerwone wyglądały bardziej zachęcająco, oraz udzielił krótkiej lekcji jak się je je. Później okazało się, że w istocie, żółte były słodsze niż czerwone.

Szliśmy więc dalej zajadając się granatami i ani w głowie nam było aby stosować się do rady Piotrka, abyśmy próbowali złapać jakiegoś stopa i podjechać do Cirali. Niestety nie dane nam było dojść pieszo do celu - po kolejnych kilku mintach dreptania koło nas zatrzymał się (bez żadnych działań z naszej strony!) mikrobus, wychyliła się z niego kobieta (jak się po chwili okazało hiszpanka na wakacjach) i spytała się po angielsku czy przypadkiem nie chcemy zabrać się z nią do Cirali. No i co było robić - zapakowaliśmy się i po paru minutach byliśmy na miejscu.

W tym czasie Piotrek biegał już szukając miejsca gdzie moglibyśmy się przespać. W końcu znalazł dla nas idealne (tak nam się z początku wydawało) miejsce, camping nad samym morzem, a ponieważ było już po sezonie, więc udało się Piotrkowi stargować do 2 mln lirów za nas wszystkich. Wybraliśmy się więc na ów camping a ponieważ miało to być około 2 km marszu z plecakami więc rozciągnelismy się na dość dużym odcinku. W efekcie Renata, Grzes, Krzyś i ja ... dotarliśmy na camping po zrobieniu nie 2, a ponad 4 km, w pełnym słońcu, idąc z plecakami, zakurzoną drogą w odległości około kilometra od morza w którym chcieliśmy się wykąpać. Zaiste była to wyjątkowa złośliwość losu. Jakby tego było mało gdy już udało nam się odnaleźć resztę grupy (dzięki temu, że przegłosowaliśmy Renatę w kwestii w którą stronę mamy iść zajęło nam to tylko godzinę, a nie powiedzmy trzy) okazało się, że właścicielka nie chce udostępnić nam łazienki. Tego było już dla nas za wiele. Na szczęście 50 metrów dalej był następny camping którego właściciel chciał co prawda 3 mln lirów za naszą grupę, ale był bardzo miły i nie robił nam żadnych problemów. Gdy już rozłożyliśmy się na trawce między granatowcami i drzewami cytrynowymi decyzja mogła być tylko jedna - cel plaża.

Kąpaliśmy się przez niemal całą pozostałą resztę dnia. Razem z Grzesiem przepłyneliśmy wtedy (na oko było z półtora kilometra) aż prawie na półwysep w poszukiwaniu podwodnych skałek gdzie możnaby sobie ponurkować. Niestety najciekawsze co znaleźliśmy to ... żywe jeżowce, spotkanie z takim paskudztwem to dość średnia przyjemność. Jeżowce siedziały poprzyczepiane do podwodnych skał, które okazały się piekielnie ostre, po wyjściu na brzeg stwierdziłem, że mam całe pocięte czubki palców - zupełnie jakby ktoś testował na nich ostrość noża, brrr...

Pluskać skonczyliśmy się około 17 gdyż parę minut po szóstej robiło się już ciemno, a o zachodzie słońca mieliśmy się jeszcze wybrać na Janartasz, zwany też chimerą. Zanim jednak się tam wybraliśmy, Piotrek wysłał Grzesia i mnie abyśmy kupili ... surowy kebab. W takiej dziurze wyglądało to na zadanie zupełnie niemożliwe, zwłaszcza że na wszystko mieliśmy góra 20 minut. Ale udało nam się, wróciliśmy z wyrobem kebabopodobnym z kurczaka (któremu do pełni szcześcia brakowało tylko upieczenia) z zaledwie kilkuminutowym poślizgiem. Wybraliśmy się więc na Janartasz, ale dotarliśmy tam już niestety po zachodzie słońca, które w czasie naszej podróży miało taki przykry zwyczaj, że bardzo szybko zachodziło i równie gwałtownie wschodziło.

Po dotarciu na miejsce zobaczyliśmy widok zupełnie magiczny - na zboczu góry znajdowała się niewielka polana, która cała rozświetlona była językami ognia wychodzącymi wprost z ziemi. Ogników było około 20, jedne duże, wielkości małego ogniska, inne małe jak płomyk zapalniczki. Ogień palił się podsycany przez wydobywającą się bez przerwy mieszaninę gazów, która ma ponoć takie właściwości, że w zetknięciu z powietrzem następuje jej samozapłon, więc nawet zagaszenie płomyka jest tylko chwilową sprawą. Dzięki temu ognie na Janartaszu płoną nieprzerwanie już od starożytności, kiedy to były uważane za nozdrza chimery, która miała mieszkać wewnątrz góry. Wtedy też stało się jasne po co nam był potrzebny surowy kebab - nie ma to jak po dość wyczerpującej (na szczęście niezbyt długiej) wspinaczce upiec sobie na "świetym ogniu" kolację i popić winem które też przezornie ze sobą wtaszczyliśmy.

Podczas kolacji mogliśmy podziwiać widok na majaczące na horyzoncie morze i bezchmurne niebo rozświetlone milionami gwiazd, a Piotr korzystając z wyśmienitej okazji zrobił nam jeszcze lekcję astronomii. Potem, już po ciemku wróciliśmy na nasz camping gdzie czekały już na nas karimaty, śpiwory i ... noc pod gołym niebem, co nie było jednak specjalnym problemem, gdyż niebo było bezchmurne, a temperatura tylko o świcie spadała w okolice +20 stopni, w nocy było dużo cieplej.

 

Start
Poprzedni dzien
Nastepny dzien
Mapa trampingu
[1|2|3|4|5|6|7|8|9|10|11|12|13|14|15|16|17|18|19|20]