Start

Dzień 8
10.10.1998, sobota

Nastepny dzien
Poprzedni dzien
Mapa trampingu

Ponieważ według planu mieliśmy mieć trzy dniowy popas w Cirali, a zgodnie uznaliśmy to za zdecydowaną stratę czasu, który lepiej można by spożytkować trochę bardziej na wschodzie, dlatego zamiast 3 dni plażowania urządziliśmy sobie połtora dnia, ale za to intensywnego.

Wtedy też razem z Grzesiem stwierdziliśmy że wartoby zobaczyć co jest za półwyspem. Popłyneliśmy więc aż na jego czubek, obejrzeliśmy co jest za nim (taka sama zatoczka jak nasza, w końcu co innego mogło być ?), oraz odkryliśmy że, wychodzenie na brzeg na czubku półwyspu nie jest dobrym pomysłem z kilku powodów. Najważniejszym z nich było to, że góra która schodzi do morza obok naszej zatoczki ciągnie się również pod wodą tworząc przełęcze i szczyty tuż pod powierzchnią wody oraz generując spore fale, które tylko czyhają aby rzucić nas na podwodne skały lub (w najlepszym przypadku) taki sam brzeg. Oczywiście wyjście dodatkowo utrudniało to iż skały były bardzo śliskie, krawędzie w dotyku przypominały łoże madejowe, no i gdzieniegdzie były całkiem żywe jeżowce. Dlatego też po krótkim pobycie na półwyspie wróciliśmy na naszą plażę w zatoczce, gdzie okazało się iż nasza eskapada trwała tak długo, że zaraz musimy się zbierać aby dotrzeć tego dnia jeszcze do Antalyi.

W związku z tym w godzinach wczesnopopołudniowych wynajętym busikiem wydostaliśmy się na to samo skrzyżowanie na którym zaledwie dzień wcześniej wysiedliśmy. Łapanie autobusu do Antalyi poszło nam dość sprawnie, i po około 20-25 minutach już jechaliśmy do naszego kolejnego celu. Po dotarciu na dworzec autobusowy w Antalyi przeżyliśmy kolejny szok. Dworzec autobusowy w Antalyi wyglądał z zewnątrz (i środku też) bardziej jak dworzec ... lotniczy, a nie autobusowy - szkło, aluminium, marmury, prawie 40 terminali, bramki przy wejściach prawie jak na lotnisku, oczywiście wszystko klimatyzowane... Zresztą nie bez powodu, gdy dotarliśmy na dworzec temperatura w słońcu musiała zbiżać się do +40 stopni ... w październiku(!). Po sprawnym minięciu przez nas kolejnej mafii dolmuszowej przy wyjściu z dworca, złapaliśmy "rejsowego" dolmusza, który zawiózł nas do centrum.

Rozłożyliśmy się więc w samym centrum tuż koło "żłobkowanego" minaretu i gdy Piotrek zawzięcie szukał dla nas taniego hotelu (odwiedził ponad 20 w ciągu 90 minut!) my zajeliśmy się grupowym wysyłaniem pocztówek korzystając z okazji, że tuż obok znajduje się skrzynka pocztowa. Zresztą korzystanie ze skrzynek jest dość interesującym doświadczeniem, jako że skrzynka pocztowa ma postać małej budki, najczęściej ośmiokątnej, pomalowanej na żółto, w której ... siedzi tubylec przyjmujący kartki do wysłania. Każdą kartkę bierze do ręki, sprawdza czy adres jest poprawnie napisany, czytelny i czy wartość naklejonego znaczka odpowiada adresowi gdzie ma być dostarczona przesyłka. Gdy wszystko się zgadza "skrzynka" wyciągą spod stołu duży stempel, którym traktuje wszytkie kartki, odkłada je na kupkę i wydaje z siebie krótkie "tamam", co znaczy tyle co "OK". Niestety wadą tego rozwiązania jest to że "skrzynki" nie pracują całą dobę, ale za to nie da się wysłać przesyłki ze źle wpisanym adresem, lub ze zbyt mała ilością znaczków - w takim przypadku "skrzynka" od razu sama dokleja co trzeba, inkasując stosowną kwotę. Wysłaliśmy więc wszystkie nasze pocztówki, gdy zjawił się w końcu Piotrek wyglądający jakby właśnie ukończył maraton (w cieniu było +28 stopni jak zeznawał uliczny termometr marki Mc Donald's). Udało się znaleźć dość tani (ok. 4$) a przy tym bardzo porządny hotelik który prowadziła młoda Kurdyjka w samym centrum, parę minut spacerku od portu.

Po zostawieniu plecaków wybraliśmy się na zwiedzanie Starego Miasta które jest pełne urokliwych zaułków i nie mniej uroczych domów, których stan techniczny jest jednak bardzo różny. Dotarliśmy też na tutejszy odpowiednik Marszałkowskiej, gdzie liczba banków na kilometr nie różniła się niczym od podobnych miejsc w miastach europejskich. Potem klucząc zaułkami zeszliśmy do portu aby zorientować się w możliwości wynajęcia łodzi na następny dzień, gdyż Piotr twierdził, że to fajna sprawa, zwłaszcza jeśli nie mieliśmy jeszcze okazji brać udziału w czymś takim. Po obejrzeniu kilkunastu ofert zdecydowaliśmy się na rejs sześciogodzinny za około 8$ od głowy, razem z posiłkiem na łajbie.

Gdy już mieliśmy jasną sytuację co robimy następnego dnia wróciliśmy do hotelu, robiąc po drodze zakupy i rozglądając się za jakąś miła knajpką gdzie moglibyśmy spróbować kolejnej wersji kebabu. W końcu Grześ, Piotrek i ja (dziewczyny jak zwykle rozwiązały problem we własnym zakresie) zdecydowaliśmy się na szwedzki stół za 15 DM w jednej z knajp, tylko z tego powodu że można było płacić tam plastikiem, a nie chcieliśmy wydawać drobnych dolarów które mogły nam się przydać w dalszej podróży. Ponieważ knajpa była przygotowana głównie na bardziej majętnych niż my turystów, a był tam zwyczaj, że na stoliku kelner stawiał flagę stosownie do kraju przybyszów, dlatego też mogłiśmy się szybko zorientować, że nasze towarzystwo przybyło z USA, Niemiec, Belgii, Japonii, Francji, Holandii i Turcji. Natomiast podejrzewam, że klietów z Polski to tam przed nami nie było gdyż na hasło "Poland", szefowa kelnerów zrobiła niezbyt mądrą minę zastanawiając się czy to może gdzieś koło Holandii, bo po angielsku podobnie brzmi. W efekcie pozostaliśmy incognito, co zupełnie nie przeszkadzało nam w konsumpcji, zwłaszcza że knajpka była bardzo ładnie urządzona - nasz stolik znajdował się tuż obok basenu będącego centralnym punktem półotwartego dziedzińca domu który wyglądał jakby miał okazję oglądać jeszcze czasy świetności Sułtana. Z knajpy wytoczyliśmy się z trudem, tuż przed jej zamknięciem i po obraniu azymutu na hotel dotarliśmy tam bez większych problemów, tyle że wolniej niż zwykle.

 

Start
Poprzedni dzien
Nastepny dzien
Mapa trampingu
[1|2|3|4|5|6|7|8|9|10|11|12|13|14|15|16|17|18|19|20]