Start

Dzień 17
19.10.1998, poniedziałek

Nastepny dzien
Poprzedni dzien
Mapa trampingu

Z samego rana, jeszcze przed śniadaniem, dokonałem odkrycia które potwierdziło słowa Piotrka. Nasz pokój znajdował się na piątym, najwyższym piętrze hotelu i posiadał taras, z którego ... tak jest ... roztaczał się wspaniały widok na powierzchnię jeziora Van, którego wyglądu nie dało się porównać do niczego innego co widzieliśmy dotychczas. Jezioro wielkie jak morze, drugiego brzegu nie widać i do tego jezioro otaczają ze wszystkich stron góry wysokie na 3,5-4 tysiące metrów, na stokach których widać już wyraźnie nadchodzącą jesień.

Po szybkim śniadanku, idziemy z Piotrkiem do miejscowego punktu informacji turystycznej gdzie ma już na nas czekać pojazd który zawiezie nas na Nemrut Dagi. Tak, tak - to nie pomyłka. W Turcji są bowiem dwa szczyty które się tak samo nazywają i oba są w Kurdystanie, przy czym o ile pierwszy z nich znajduje się w zachodniej części Kurdystanu i ma 2100 m wysokości, o tyle drugi znajduje się we wschodnim Kurdystanie i jak wszystko na tych terenach jest ogromny, ma ponad 3200 m wysokości. Góra ta jest wygasłym wulkanem w związku z tym owe 3200 metrów to jest wysokość krawędzi krateru który ma ... 7 km średnicy i którego powierzchnia znajduje się 700 metrów niżej. Już tylko to świadczy o tym jak gigantyczny musiał być to wulkan w czasie gdy był aktywny i w efekcie jak wszystko co po nim zostało jest olbrzymie.

Okazało się, że pojazd już na nas czeka i jest to 18 letni Ford Transit, w którym nie należy opierać się o drzwi bo można wypaść, jak również należy uważać gdzie się stawia nogę, bo można zrobić dziurę w podłodze. Mimo to zapakowaliśmy się do środka i udaliśmy się w kierunku Nemrutu. Przed wyjazdem z miasta nasz kierowca, który dość dobrze mówił po angielsku, co w tych okolicach było niesłychanie rzadką umiejętnością, kupił jeszcze chleb i trochę winogron, co nie było głupim pomysłem, bo nasza wycieczka miała trwać cały dzień.

Z Tatvan wyjechaliśmy drogą, która wiodła wzdłuż północno-zachodniego wybrzeża jeziora Van. Po przejechaniu tylu kilometrów po Kurdystanie nie zdziwiło nas, że już na rogatkach miasta zatrzymano nas na chwilę na posterunku wojskowym, ani to że tuż obok ładnych parę kilometrów brzegu jeziora zajmowała silnie ufortyfikowana jednostka wojskowa. Po przejechaniu około 20 km, zjechaliśmy z asfaltowej drogi i zaczęła się zabawa. Początkowo jechaliśmy drogą gruntową wśród pół uprawnych. Gdy jednak zaczęliśmy się zbliżać do wulkanu teren stopniowo zaczął się wznosić, pola uprawne zniknęły, a my dalej jechaliśmy na przełaj do wioski która leży u podnóża Nemrutu, a w której mieszkał nasz kierowca.

We wiosce jednak się nie zatrzymaliśmy, a pojechaliśmy dalej na przełęcz na krawędzi krateru, gdyż planowaliśmy zatrzymać się tam w drodze powrotnej. Podróż na krawędź krateru zajęła nam prawie godzinę (prawie 1500 m różnicy wysokości do pokonania!) i z każdą chwilą widoki za oknem były coraz rozleglejsze, mimo to byliśmy zajęci czym innym. Otóż całą drogę od momentu zjechania z asfaltu towarzyszył nam pióropusz jasnego pyłu wzbijanego przez nasz busik. Niestety ponieważ drzwi i podłoga w naszym pojeździe nie były pierwszej młodości, a ich szczelność pozostawiała wiele do życzenia, dlatego już po kilku minutach jazdy, wewnątrz busa mieliśmy równie dużo pyłu wulkanicznego co na zewnątrz. Ponieważ taka atmosfera nie działa zbyt dobrze na aparaty fotograficzne, dlatego zamiast robić zdjęcia musieliśmy się troszczyć aby fruwający wszędzie pył nie uszkodził nam sprzętu. Gdy jednak dojechaliśmy na przełęcz zobaczyliśmy takie widoki (zarówno na zewnątrz jak i wewnątrz krateru), że zrekompensowały nam z nawiązką trudy podróży.

W dole zobaczyliśmy 6 jeziorek z których największe miało ponad 6 ha powierzchni, a jedno wyróżniało się kolorem - było zielone. Z przełęczy zjechaliśmy na dno krateru, co zajęło nam kolejne 15 minut (jedyne 700 metrów różnicy!), gdzie wysiedliśmy i w dalszą drogę udaliśmy się pieszo idąc ... na przełaj. Było to dla nas o tyle dziwne, że krajobrazy były jakby żywcem wzięte z naszych Tatr, tyle że wszystko było wiele razy większe, a ludzie na tym terenie byli nieczęstymi goścmi, o czym mieliśmy się po chwili przekonać. Gdy doszliśmy do jeziorka (tego zielonego) okazało się, że jego powierzchnia pokryta jest bąbelkami powietrza, które wydobywają się z dna. Woda w tym jeziorku jest podgrzewana przez wulkan, a temperatura wody dochodzi do 60 stopni w okolicach gdzie wypływa ona spod ziemi - to już nawet nie jest "zupa", ale wręcz herbata - potrzymanie ręki parę sekund w wodzie grozi poparzeniem! A jednocześnie zaledwie 1-2 metry dalej temperatura wody jest już normalna (16-18 stopni).

Po krótkim marszu znaleźliśmy się na przeciwległym brzegu jeziorka gdzie czekał już nasz kierowca. Zwrócił on naszą uwagę na niepozorne ślady odciśnięte w piasku na brzegu jeziora - były to ślady ... wilków, które nocą przyszły tu do wodopoju. W tym momencie byliśmy w stanie uwierzyć, że ludzie pojawiają się w tych okolicach raz na 3-4 tygodnie i to tylko w dość krótkim okresie lata.

W odległości około 100 metrów od zielonego jeziorka znajdowało się drugie, największe spośród wszystkich, którego wody miały ciemno granatowy kolor i temperaturę "normalną" czyli 12-14 stopni. Pomiędzy nimi znajdował się wąski pas lądu tworzący mały (jak na tutejsze warunki) pagórek - jedyne 40 m wysokości - który oczywiście nam się nie oparł. Po jego zdobyciu (tylko Renata i ja zdecydowaliśmy się na ten wypad) mieliśmy okazję dość dokładnie przyjrzeć się całemu wnętrzu krateru, które z tej perspektywy było znacznie lepiej widoczne. A widoki - no cóż, cienie rzucane na granatową toń jeziora czy żółto-czerwone, jesienne barwy zboczy krateru, przez przepływające dość szybko, a jednocześnie majestatycznie i w całkowitej ciszy, chmury wyglądały zupełnie nierealnie i nie da się ich zapomnieć.

Można tam było siedzieć godzinami, a i my nie ociągając się specjalnie straciliśmy na miejscu ponad 2 godziny, nie licząc dojazdu. Zresztą wydostanie się z krateru nie było wcale takie proste, jak wjechanie do niego. Otóż droga była miejscami tak stroma i w tak kiepskim stanie, że najtrudniejszy odcinek musieliśmy przejść pieszo obserwując jak nasz busik z największym trudem wdrapuje się na górę.

Po wydostaniu się z krateru w drodze powrotnej do Tatvan zahaczyliśmy jeszcze o wioskę w której mieszkał nasz kierowca, który zaprosił nas do swojego domu. Mieliśmy więc okazję poznać całą jego (liczną) rodzinę, zobaczyć jak pieką sobie chleb i jak mieszkają. Warunki życia mają ciężkie (co jest dużym eufemizmem) - w zimie wszystko przykryte jest warstwą śniegu, która może dochodzić do 4,5 metra grubości i potrafi się utrzymywać przez kilka miesiecy, co powoduje dość skuteczne odcięcie wioski od świata. Ponieważ w okolicy pojawiają się wilki, więc widok dwururki wiszącej na ścianie w głównym pokoju był jak najbardziej naturalny. Poznaliśmy też 3 córki gospodarza które serwowały nam herbatę, a ponieważ nie wiedzieliśmy, że trzeba po wypiciu od razu podziękować dlatego też, co i rusz nam dolewały ją do małych charakterystycznych szklaneczek. W czasie rozmowy okazało się że wszystkie są "na wydaniu", mimo iż miały zaledwie po około 15-16 lat, gdyż wyjście za mąż jest dla nich jedyną szansą na wydostanie się z wioski i w miarę przyzwoite życie w mieście, jak również ulży nieco reszcie rodziny. Sensację wśród nich wzbudziła informacja, że nasze panienki legitymują się wyższym wykształceniem, a w posiadanie tytułu inżyniera to już zupełnie nie chciały uwierzyć. Mieliśmy też okazję wpisać się do księgi pamiątkowej z której wynikało, że najwięcej turystów w te dzikie strony dociera z Francji, Szwajcarii, Izraela i ... Polski! Przed nami Polacy gościli u naszych gospodarzy zaledwie 3 tygodnie wcześniej. Było bardzo miło, ale musieliśmy niestety się zwijać jeśli chcieliśmy dotrzeć spowrotem do Tatvan za dnia (w nocy wojsko jak zwykle blokuje drogi, a zmierzch na wschodzie zapada wyjątkowo wcześnie).

Po dotarciu spowrotem do asfaltowej drogi biegnącej wzdłuż jeziora zatrzymaliśmy się na chwilę na plaży aby ... obejrzeć sobie wodę z jeziora. Otóż Van jest jeziorem słonym w którym występują róznego rodzaju sole nadając wodzie bardzo specyficzny smak, a przy tym powodując, że woda z jeziora jest bardzo miękka co pozwala na robienie prania zupełnie bez proszku, co oczywiście tubylcy na codzień wykorzystują. Po krótkim postoju udaliśmy się w dalszą drogę do Tatvan i bez większych przeszkód po około 45 minutach wróciliśmy do hotelu, gdy właśnie zaczęło się zmierzchać.

Ponieważ nie mieliśmy już zapasów prowiantu, więc od razu ruszyliśmy w miasto aby zrobić stosowne zakupy. Ceny były podobne jak w całej Turcji (np. chleb, a właściwie to podłużna bułka - 40 tysięcy), choć obawialiśmy się że mogą być wyższe, ze względu na to, że wszystko trzeba tu przywieść. Przy okazji przeszliśmy się po lokalnych knajpkach i w piątkę (Ania, Iwona, Renata, Grześ i ja) zaryzykowaliśmy kebab w jednej z nich. Nie rzucał wprawdzie na kolana, ale był całkiem przyzwoity. A może po prostu byliśmy głodni ? W każdym razie najedliśmy się i to za niewielkie pieniądze (650 tysiecy lirów na osobe), a co równie ważne, nie mieliśmy z jego powodu sensacji żołądkowych następnego dnia, co pozwala uznać decyzję o wyborze lokalu i dania za trafną.

Po kolacji wróciliśmy do hotelu gdzie wszyscy z ulgą skorzystaliśmy z prysznica (jazda przez pół dnia w pyle nie była specjalnie przyjemna) i migiem poszliśmy spać, gdyż następnego dnia mieliśmy się zabrać do Van autobusem, który odjeżdzał o 8:00 spod biura linii autobusowych, które mieściło się dokładnie naprzeciw naszego hotelu.

 

Start
Poprzedni dzien
Nastepny dzien
Mapa trampingu
[1|2|3|4|5|6|7|8|9|10|11|12|13|14|15|16|17|18|19|20]