![]() |
|
|||||||||||||
|
Z samego rana, jeszcze przed śniadaniem, dokonałem odkrycia które potwierdziło słowa Piotrka. Nasz pokój znajdował się na piątym, najwyższym piętrze hotelu i posiadał taras, z którego ... tak jest ... roztaczał się wspaniały widok na powierzchnię jeziora Van, którego wyglądu nie dało się porównać do niczego innego co widzieliśmy dotychczas. Jezioro wielkie jak morze, drugiego brzegu nie widać i do tego jezioro otaczają ze wszystkich stron góry wysokie na 3,5-4 tysiące metrów, na stokach których widać już wyraźnie nadchodzącą jesień. Po szybkim śniadanku, idziemy z Piotrkiem do miejscowego punktu informacji
turystycznej gdzie ma już na nas czekać pojazd który zawiezie nas na Nemrut
Dagi. Tak, tak - to nie pomyłka. W Turcji są bowiem dwa szczyty które
się tak samo nazywają i oba są w Kurdystanie, przy czym o ile pierwszy
z nich znajduje się w zachodniej części Kurdystanu i ma 2100 m wysokości,
o tyle drugi znajduje się we wschodnim Kurdystanie i jak wszystko na tych
terenach jest ogromny, ma ponad 3200 m wysokości. Okazało się, że pojazd już na nas czeka i jest to 18 letni Ford Transit, w którym nie należy opierać się o drzwi bo można wypaść, jak również należy uważać gdzie się stawia nogę, bo można zrobić dziurę w podłodze. Mimo to zapakowaliśmy się do środka i udaliśmy się w kierunku Nemrutu. Przed wyjazdem z miasta nasz kierowca, który dość dobrze mówił po angielsku, co w tych okolicach było niesłychanie rzadką umiejętnością, kupił jeszcze chleb i trochę winogron, co nie było głupim pomysłem, bo nasza wycieczka miała trwać cały dzień. Z Tatvan wyjechaliśmy drogą, która wiodła wzdłuż północno-zachodniego wybrzeża jeziora Van. Po przejechaniu tylu kilometrów po Kurdystanie nie zdziwiło nas, że już na rogatkach miasta zatrzymano nas na chwilę na posterunku wojskowym, ani to że tuż obok ładnych parę kilometrów brzegu jeziora zajmowała silnie ufortyfikowana jednostka wojskowa. Po przejechaniu około 20 km, zjechaliśmy z asfaltowej drogi i zaczęła się zabawa. Początkowo jechaliśmy drogą gruntową wśród pół uprawnych. Gdy jednak zaczęliśmy się zbliżać do wulkanu teren stopniowo zaczął się wznosić, pola uprawne zniknęły, a my dalej jechaliśmy na przełaj do wioski która leży u podnóża Nemrutu, a w której mieszkał nasz kierowca. We wiosce jednak się nie zatrzymaliśmy, a pojechaliśmy dalej na przełęcz
na krawędzi krateru, gdyż planowaliśmy zatrzymać się tam w drodze powrotnej.
Podróż na krawędź krateru zajęła nam prawie godzinę (prawie 1500 m różnicy
wysokości do pokonania!) i z każdą chwilą widoki za oknem były coraz rozleglejsze,
mimo to byliśmy zajęci czym innym. Otóż całą drogę od momentu zjechania
z asfaltu towarzyszył nam pióropusz jasnego pyłu wzbijanego przez nasz
busik. Niestety ponieważ drzwi i podłoga w naszym pojeździe nie były pierwszej
młodości, a ich szczelność pozostawiała wiele do życzenia, dlatego już
po kilku minutach jazdy, wewnątrz busa mieliśmy równie dużo pyłu wulkanicznego
co na zewnątrz.
W odległości około 100 metrów od zielonego jeziorka znajdowało się drugie, największe spośród wszystkich, którego wody miały ciemno granatowy kolor i temperaturę "normalną" czyli 12-14 stopni. Pomiędzy nimi znajdował się wąski pas lądu tworzący mały (jak na tutejsze warunki) pagórek - jedyne 40 m wysokości - który oczywiście nam się nie oparł. Po jego zdobyciu (tylko Renata i ja zdecydowaliśmy się na ten wypad) mieliśmy okazję dość dokładnie przyjrzeć się całemu wnętrzu krateru, które z tej perspektywy było znacznie lepiej widoczne. A widoki - no cóż, cienie rzucane na granatową toń jeziora czy żółto-czerwone, jesienne barwy zboczy krateru, przez przepływające dość szybko, a jednocześnie majestatycznie i w całkowitej ciszy, chmury wyglądały zupełnie nierealnie i nie da się ich zapomnieć. Można tam było siedzieć godzinami, a i my nie ociągając się specjalnie straciliśmy na miejscu ponad 2 godziny, nie licząc dojazdu. Zresztą wydostanie się z krateru nie było wcale takie proste, jak wjechanie do niego. Otóż droga była miejscami tak stroma i w tak kiepskim stanie, że najtrudniejszy odcinek musieliśmy przejść pieszo obserwując jak nasz busik z największym trudem wdrapuje się na górę. Po wydostaniu się z krateru w drodze powrotnej do Tatvan zahaczyliśmy
jeszcze o wioskę w której mieszkał nasz kierowca, który zaprosił nas do
swojego domu. Mieliśmy więc okazję poznać całą jego (liczną) rodzinę,
zobaczyć jak pieką sobie chleb i jak mieszkają. Po dotarciu spowrotem do asfaltowej drogi biegnącej wzdłuż jeziora zatrzymaliśmy się na chwilę na plaży aby ... obejrzeć sobie wodę z jeziora. Otóż Van jest jeziorem słonym w którym występują róznego rodzaju sole nadając wodzie bardzo specyficzny smak, a przy tym powodując, że woda z jeziora jest bardzo miękka co pozwala na robienie prania zupełnie bez proszku, co oczywiście tubylcy na codzień wykorzystują. Po krótkim postoju udaliśmy się w dalszą drogę do Tatvan i bez większych przeszkód po około 45 minutach wróciliśmy do hotelu, gdy właśnie zaczęło się zmierzchać. Ponieważ nie mieliśmy już zapasów prowiantu, więc od razu ruszyliśmy w miasto aby zrobić stosowne zakupy. Ceny były podobne jak w całej Turcji (np. chleb, a właściwie to podłużna bułka - 40 tysięcy), choć obawialiśmy się że mogą być wyższe, ze względu na to, że wszystko trzeba tu przywieść. Przy okazji przeszliśmy się po lokalnych knajpkach i w piątkę (Ania, Iwona, Renata, Grześ i ja) zaryzykowaliśmy kebab w jednej z nich. Nie rzucał wprawdzie na kolana, ale był całkiem przyzwoity. A może po prostu byliśmy głodni ? W każdym razie najedliśmy się i to za niewielkie pieniądze (650 tysiecy lirów na osobe), a co równie ważne, nie mieliśmy z jego powodu sensacji żołądkowych następnego dnia, co pozwala uznać decyzję o wyborze lokalu i dania za trafną. Po kolacji wróciliśmy do hotelu gdzie wszyscy z ulgą skorzystaliśmy z prysznica (jazda przez pół dnia w pyle nie była specjalnie przyjemna) i migiem poszliśmy spać, gdyż następnego dnia mieliśmy się zabrać do Van autobusem, który odjeżdzał o 8:00 spod biura linii autobusowych, które mieściło się dokładnie naprzeciw naszego hotelu.
|