|
Po wyjściu z autobusu na dworcu w Konii (było około szóstej rano), od
razu dało się nam we znaki przenikliwe zimno (wszak przejechaliśmy przez
góry Taurus na równinę anatolijską), które zmusiło nas wszystkich do założenia
długich spodni (od Canakkale aż do tej pory nie były one potrzebne). Ja
w tym celu musiałem zaliczyć przybytek na dworcu autobusowym - nie było
to nic przyjemnego, zwłaszcza, że mój widok (szorty i T-shirt) wprawiał
tubylców w osłupienie, a i przybytek wyglądał na dość dawno niesprzątany.
W tym miejscu należy się małe wyjaśnienie. Otóż Konia do której właśnie
dotarliśmy jest duchowym centrum islamu w Turcji i aż do 1923 roku w Konii
działał zakon Tańczących Derwiszów, kiedy to Ataturk go rozwiązał a w
budynkach zakonu urządził muzeum. Z tego powodu jest on nielubiany przez
mieszkańców Konii i prawdopodobnie z tego powodu Konia była jedynym miastem
w Turcji gdzie nie natkneliśmy się na jego pomnik. Sami mieszkańcy są
bardzo konserwatywni i na ulicach widzieliśmy wielu mężczyzn w tradycyjnych
strojach, którzy zręcznie obracali w palcach paciorki muzułmańskiego różańca
składającego się z 3 części po 33 paciorki każda.
Ponieważ Konia jest miejscem pielgrzymkowym dla Turków (i nie tylko),
a przy tym dociera tu stosunkowo niewielu turystów, dlatego też jest miastem
tanim, najtańszym które odwiedziliśmy w zachodniej części Turcji. Miasto
oprócz pielgrzymek do mauzoleum Mevlany - założyciela zakonu, znane jest
również jako centrum handlu dywanami, gdzie można kupić je po najniższej
cenie.
Jak wiadomo w Turcji wszystko zaczyna funkcjonować około 8 rano, wiec
mieliśmy 2 godziny zanim mogliśmy złapać coś co wywiezie nas z otogar'u
do centrum miasta. Rozłożyliśmy się więc w poczekalni (pełnej tubylców),
która była jedynym miejscem gdzie było w miarę ciepło i gdzie z trudem
udało się nam wywalczyć kawałek stolika na którym zrobiliśmy sobie wczesne
śniadanie. Apetyty jednak niespecjalnie nam dopisywały gdyż cała noc w
autobusie powodowała, że w tym momencie znacznie bardziej porządanym przez
nas przedmiotem było łóżko w którym możnaby uciąć sobie małą drzemkę.
Wtedy też okazało się że Grześ przypowadził tubylca, którego zdążył już
z nudów zapoznać na dworcu, od którego to tubylca dowiedzieliśmy się,
że mauzoleum otwierają dopiero o 9 rano, a więc mieliśmy jeszcze jedną
godzinę więcej wolnego czasu. I tu z inicjatywą wystąpił tubylec - zaproponował
że zabierze nas do swojego sklepu ... oczywiście z dywanami. Odmówiliśmy
zaproszeniu tłumacząc, że nie mamy zamiaru kupować żadnych dywanów, ale
tubylec wytłumaczył że zaprasza nas do ... swojego domu który ma na zapleczu
sklepu,
abyśmy mogli się ogrzać i poczekać aż otworzą nam mauzoleum, a on wykorzysta
dość niecodzienną okazję aby poćwiczyć swój angielski. Na tak postawioną
propozycję z koleji zgodziliśmy się bez większego zastanowienia, zwłaszcza
że w międzyczasie pojawił się pierwszy poranny dolmusz jadący do centrum,
a mieliśmy też już dość niewygodnych siedzeń w dworcowej poczekalni.
Zostawiliśmy nasze plecaki w dworcowej przechowalni, a sami wybraliśmy
się do sklepu z dywanami gdzie piętrzyły się ich całe stosy w najróżniejszych
wzorach, kształtach i wielkościach. Przeszliśmy przez sklep do znajdującej
się na zapleczu części mieszkalnej. W jednym z narożników znajdował się
dający ciepło kominek (elektryczny!), obok którego był niski kwadratowy
stoliczek otoczony materacami na których zaraz się rozsiedliśmy, a po
chwili pojawił się mały chłopiec z zestawem charakterystycznych filiżanek
napełnionych herbatą. Jak mieliśmy się przekonać podczas dalszej podróży,
zazwyczaj właśnie mali chłopcy brali udział w rytuale serwowania herbaty.
Po wypiciu przez nas gorącej herbaty i wygodnym ułożeniu się wokół kominka,
na efekty nie trzeba było długo czekać, już do chwili wszyscy się ...
pospaliśmy z wyjątkiem Renaty,
która zgłebiała tajniki gry w backgammona objaśniane przez gospodarza.
Mieliśmy okazję już wcześniej, ale też i wielokrotnie później obserwować
jak w zadymionych knajpach (typu nasza "mordownia"), grupy Turków z przejęciem
śledziły zmiany na planszy podczas tej właśnie gry. Gdy obudziliśmy się
Renata grała w backgammona prawie tak dobrze jak tubylcy, co nie było
sprawą łatwą ze względu na skomplikowane reguły gry i wiele wyjątków od
nich, a z postępów poczynionych przez Renatę można było wywnioskować tyle,
że nasze mauzoleum pewnie jest już otwarte.
Tak w istocie było, więc po drugiej kolejce herbaty poszliśmy zwiedzać
zakon Tańczących Derwiszów
z charakterystyczną zieloną wieżą nad turbe - czyli grobowcem Mevlany,
założyciela zakonu. Za wstęp tubylcy życzyli sobie po 500 tysięcy lirów, a od studentów po 300 tysięcy. Niestety nie udało się nam obejrzeć filmu o historii
zakonu przedstawiającego również słynny taniec derwiszów, gdyż zlikwidowano
salkę projekcyjną, podobno ze względu na protesty ortodoksyjnych muzułmanów
którzy w Turcji mimo silnego sprzeciwu armii są znaczącą siłą polityczną
i coraz głośniej po przez swoją Partię Słusznej Drogi artykułują żądania
zmian w państwie, aż do wprowadzenia szariatu czyli prawa koranicznego
włącznie.
Po obejrzeniu muzeum i sąsiadującego z nim meczetu - był to pierwszy meczet
w Turcji w którym byliśmy(!) - zrobiliśmy sobie czas wolny na zakupy,
obejrzenie dwóch niedużych muzeów i posmakowanie klimatu starego centrum
miasta. Grześ
i ja jak zwykle wybraliśmy się w poszukiwaniu jakiegoś przyjemnego miejsca
gdzie moglibyśmy zjeść małe conieco tudzież zakupić trochę prowiantu na
dalszą drogę, a Gosia i Renata zdecydowały się na obejrzenie muzeów. Jak
się po półtorej godzinie okazało to my mieliśmy nosa, gdyż pora była akurat
południowa i oba muzea miały przerwę. Gdy więc się razem spotkaliśmy okazało
się, że Piotrek znalazł jeszcze tańszą knajpkę niż nasza i wszyscy wybraliśmy
się tam, tak jest, naturalnie ... na kebab, który wyszedł nas po niecałe
2$ od osoby.
Po obiedzie przespacerowaliśmy się przez całe miasto (i tak nie było
nic lepszego do roboty) na dworzec gdzie już czekał na nas autobus jadący
do Kapadocji.
Kapadocja to kraina we wschodniej części równiny anatolijskiej słynącą
ze swych niezwykłych krajobrazów wyrzeźbionych przez naturę i ludzi w
bardzo miekkiej skale zwanej tufem wulkanicznym. Skała ta jest tak miękka,
że bez problemu można w niej dziurę wydłubać ... palcem. Pokłady tej skały
pojawiły się w tych okolicach za sprawą wulkanów, obecnie wygasłych, które
podczas licznych erupcji wyrzucały z siebie popioły i lawę. O ilościach
wyrzucanej materii i sile erupcji niech świadczy fakt że wysokość najwyższego
z wulkanów wynosi prawie 4000 m n.p.m, podczas gdy najwyższy wylkan Europy,
Etna ma około 3300 m.
Zapakowaliśmy się więc do rejsowego autobusu i pojechaliśmy do Nevsehir
w poprzek równiny anatolijskiej, której krajobraz jest niezwykły - spalona
słońcem, sucha ziemia na której tylko gdzieniegdzie rosną kępki traw.
Zdecydowaną
większość zajmuje zaś pustka gdzie znaleźć można tylko kamienie. Jeśli
dodać do tego, że teren jest płaski jak stół, a droga poprowadzona "od
linijki" można zrozumieć, że mimo iż droga ta była dość wąska, to nasz
autobus jechał średnio ponad 120 km/h, a wrażenie mieliśmy takie jakby
wlókł się pięćdziesiątką. Celem naszej podróży była wioska Goreme w sercu
Kapadocji, my jednak z autobusu wysiedliśmy troszkę wcześniej, w miejscowości
Nevsehir, gdyż musieliśmy się przesiąść do małego Iveco. Przyczyna tej
zamiany była podobna jak parę dni wcześniej - droga z Nevsehir przez Ugrup
do Goreme jest tak kręta i stroma, że duży Mercedes czy Mitsubishi by
się w niej po prostu nie zmieściły. Ponieważ nasz autobus nie jechał wprost
do Goreme, ale na około przez Ugrup, dlatego do Goreme dotarliśmy już
po zmroku, ale za to mieliśmy okazję pojawić się w paru miejscach których
inaczej byśmy nie zobaczyli.
Pierwsze wrażenie w Goreme - wyglada jak miejsce z bajki, w skałach widać
mnóstwo otworów z których wydobywa się ... światło żarówek - to są mieszkania
gdzie mieszkają ludzie! Wysiadamy na dworcu w Goreme i zaczynamy rozglądać
się za noclegiem - po paru minutach napotykamy na ... Polaka, który w
towarzystwie młodej Turczynki przygotowuje na zlecenia angielskiego biura
podróży trasę przyszłej wycieczki. Twierdzi on że nic tańszego niż za
1,5 mln lirów za nocleg od głowy nie mamy szansy znaleźć w Goreme. Wtedy
właśnie pojawia się Piotrek z informacją, że znalazł całkiem przyzwoity
hotelik który udało mu się stargować do ... miliona od głowy za nocleg.
Musielibyście widzieć jakie oczy zrobił wtedy "nasz człowiek" przygotowujący
imprezę dla Anglików...
Wybraliśmy się więc do hotelu i tu dwie niespodzianki, jedna po drugiej,
i to jakie! Nasz hotel okazał się być wydłubany (a jakże mogło być inaczej
w Goreme!)
całkowicie w skale, a pokój w którym nas umieszczono to był ... kościółek
wczesnochrześcijański z IV w n.e. (moje łóżko było w apsydzie, a tuż obok
było wydłubane miejsce na komunikanty). Kościółki tego rodzaju budowali
chroniący się na tych terenach pierwsi chrześcijanie w okresach prześladowań.
Jakby tego było mało nasz kościółek, tfu! pokój, posiadał oczywiście zupełnie
europejską łazienkę, którą można porównać tylko z hotelikiem w Istambule,
choć hotel w Goreme był od tamtego ponad dwa razy tańszy, a przy tym o
ileż bardziej atrakcyjny! To nie był jeszcze koniec niespodzianek ze strony
hotelu tego wieczoru.
Razem z Grzesiem i Piotrkiem poszliśmy na dół do baru gdzie można się
było napić piwa. Piwo w Turcji występuje w dwóch odmianach, Efes Pilsen
- lokalna receptura, daje się pić tylko mocno schłodzone, oraz Tuborg
- produkowane na licencji, daje się pić w ogólności, ale znacznie trudniej
je kupić, w przeciwieństwie do Efesa który jest wszędzie. Wybraliśmy się
więc do baru, który miał oczywiście postać wydłubanej pieczary. W środku
znaleźliśmy Turka który zawzięcie wpatrywał się w telewizor stojący na
specjalnej półce, oczywiście wydłubanej w przeciwległej ścianie. Naszą
uwagę zwróciło, że tubylec nie ogląda miejscowych kanałów, ale Eurosport
w dodatku z niemieckim dźwiękiem - znaczy się musi mieć tu satelitę! No
to zapytałem się go z głupia czy ma może jakieś polskie kanały. A tubylec
na to bierze pilota i przełącza: TV Polonia, Polsat, Polsat 2, RTL 7,
Polonia 1... W tym momencie wymiękliśmy - bo wyobraźcie sobie sytuację
gdy siedząc w krótkich spodenkach w pieczarze (było gdzieś +23 stopnie)
oddalonej o parę tysięcy kilometrów od Polski i pijąc piwo oglądamy prognozę
pogody w "Wiadomościach" i pani mówi, że ma dla nas dobrą wiadomość: "od
czwartku nastąpi ocieplenie i temperatura w dzień dojdzie do +8 stopni"
!
|