![]() |
|
|||||||||||
|
Po szybkim wciągnięciu śniadania wybraliśmy się na dworzec kolejowy, gdyż według informacji z dnia poprzedniego nasz pociąg miał pojawić się o godzinie 8:15. Pociąg się pojawił, a co nas najbardziej zdumiało to to, że miał tylko niecałe 5 minut spóźnienia, co było o tyle niezwykłe, że koleje w Turcji w przeciwieństwie do autobusów (które jeżdżą punktualnie), są państwowe. Ta drobna różnica w sposobie własności dała się od razu zauważyć. Wagony - ciągnięte przez dwie lokomotywy spalinowe (góry!) - wyglądały z zewnątrz nawet nienajgorzej, tyle że po ich kształtach widać już było, że fabrykę opuściły chyba w końcu lat pięćdziesiątych. Natomiast wnętrze to zupełnie osobna historia. Jeśli ktoś narzeka na nasze koleje, to w ramach reedukacji należy mu zaordynować przejażdzkę tureckimi, najlepiej z Istambułu do Van pod granicą irańska. Ściany były w kolorze jasnoniebieskim i wyglądały jakby w tej pięciolatce nie miały do czynienia ze ścierką. Taki sam kolor miało powietrze od ... kłębów dymu tytoniowego, który wypuszczali w dużych ilościach tubylcy, dość licznie okupujący wszystkie przedziały. Oczywiście czegoś takiego jak przedziały dla niepalących nie ma z definicji, gdyż wszyscy Turcy palą i to dużo. Co ciekawe w pociągu podróżowali prawie wyłącznie mężczyźni, z reguły starsi. Jeśli już jechała kobieta to z dziećmi, a zazwyczaj również w towarzystwie mężczyzny. Dlatego też nasz grupa wzbudziła sensację na cały wagon, zwłaszcza że początkowo musieliśmy się rozsiąść na trzy przedziały. W naszym przedziale zajmował ponad dwa miejsca starszy Turek, któremu (co się później okazało) przeszkadzały w letargu nasze komentarze do widoków za oknem, jak i wewnątrz pociągu. Gdy więc stracił cierpliwość zapalił sobie w przedziale papierosa przez co znacząco spadła widoczność - ja przezornie ewakułowałem się na korytarz, gdzie również tubylcy palili, ale przynajmniej okna były szeroko otwarte. Ponieważ i ta metoda uciszenia nas się nie powiodła, zrezygnowany tubylec zmienił przedział dzięki czemu mogliśmy spokojnie podziwiać zmieniające się widoki za oknem. Stopniowo wyjeżdzaliśmy z równiny nadmorskiej gdzie znajduje się najwięcej greckich zabytków, a wjeżdzaliśmy na tereny położone wyżej (zachodnie krańce gór Taurus) o bardziej urozmaiconym krajobrazie i innej roślinności, zamiast gajów oliwnych pojawiły się łąki, a na nich baranina w postaci żywej. Ponieważ pociąg jechał mniej więcej dwa razy wolniej niż autobus (w porywach do 70 km/h) więc mieliśmy dużo czasu, który wykorzystywaliśmy między innymi na naukę tureckiego. Jako nauczyciel występował kilkunastoletni Turek, który trochę mówił po angielsku. Nauka ta, która szła dość opornie, gdyż język turecki ma się mniej więcej tak do polskiego jak węgierski, okazała się mimo to w dalszej części podróży bardzo przydatna, zwłaszcza nauka liczebników. Niezwykła była też możliwość podpatrywania zamieszania jakie wywoływało w sennym miasteczku, których wiele mijaliśmy po drodze, pojawienie się pociągu. Ludzie wsiadali i wysiadali z najróżniejszymi bagażami, a wśród nich uwijali się mali chłopcy usiłujący sprzedać bułki lub owoce. W końcu dojechaliśmy do Gonciali gdzie mieliśmy przesiadkę. Stacja znajdowała się w szczerym polu i mi przypominała stację węzłową (a jakże!) Wierzchucin na trasie z Bydgoszczy do Kościerzyny - też jej nie można znaleść na większości map :) Pociąg do którego mieliśmy się przesiąść, składający się z jednego wagonu, już na nas czekał i po paru minutach ruszyliśmy aby po parunastu kilimetrach dojechać do kolejnego większego miasta Denizli. Na dworcu kolejowym w Denizli już na peronie zaatakowali nas naganiacze którzy zaprowadzili nas na dworzec dolmuszów gdzie znaleźliśmy transport do Pamukkale, naszego dzisiejszego celu podróży. Dotarcie na dworzec nie było sprawą trywialną, gdyż tubylcy poprowadzili nas najkrótszą (naprawdę!) drogą która przecinała na ukos główną arterię miasta po której jeździło mnóstwo samochodów, do tego dochodziły dzwigane przez nas plecaki i ... krawężniki. Prawda nie wspomniałem jeszcze o tym. W całej Turcji rzeczą która obcokrajowcom szczególnie rzuca się w oczy są niewiarygodnie wysokie krawężniki, jako jedyny instrument pozwalający wyegzekwować od kierowców aby nie jeździli, albo parkowali na chodnikach. Z reguły krawężnik miał około 20-25 cm, choć zdarzały się i krawężniki do kolan, a nawet raz spotkaliśmy takiego do połowy uda! W końcu udało się nam dostać do dolmusza i po poł godzinie jazdy wylądowaliśmy na miejscu. Pamukkale, po turecku znaczy "bawełniana twierdza" nazwę swą zawdzięcza niezwykłym wapiennym trawertynom, czyli zbiornikom wypełnionym wodą zawierającym duże ilości wapnia, który pod wpływem silnie działającego słońca krystalizuje przy przepływaniu wody ze zbiornika położonego wyżej do innego położonego niżej. Powstają przy tym wyglądające zupełnie niezwykle nacieki skalne. Jest to niestety jedno z podstawowych miejsc turystycznych w Turcji, wiec "stonki" z Japonii, USA i ... Polski było mnóstwo, mimo że byliśmy tam już zdecydowanie po sezonie. Zanim jednak wybraliśmy się na trawertyny musieliśmy znaleść jakiś nocleg.
Oczywiście jak tylko wysiedliśmy z dolmusza dopadł do nas właściciel jednego
hotelu i myślał, że już ma klientów, gdyż zatrzymaliśmy się na kawałku
betonowego placu, gdzie na jakikolwiek cień nie było żadnych szans, a
słońce przygrzewało niemiłosiernie bo było około 14:00, w cieniu musiało
być około +30 stopni. Niestety tubylca zaskoczyliśmy zupełnie, gdyż zamiast
dać mu od razu tyle ile chciał, wyciągneliśmy kremy z filtrem i po nasmarowaniu
się rozpoczeliśmy rozpoznawanie ofert i cen. W efekcie po pół godzinie
w okolice naszych plecaków przyszło kilku właścicieli hoteli, którzy starali
się przekonać nas że tylko u nich będzie nam dobrze. Akcja zaczęła przypominać
regularną giełdę, przy czym w przeciwieństwie do normalnej, tutaj z czasem
koszt noclegu spadał, a warunki noclegu ulegały ciągłej poprawie. W efekcie
po kolejnym kwadransie zamieszkaliśmy w hotelu z basenem Po odświeżającej kąpieli w basenie, którą zaordynowaliśmy sobie natychmiast,
wybraliśmy się wspomnianą drogą na trawertyny, Ponieważ nie mogło tak być, abyśmy byli w Pamukkale i nie zrobili sobie
zdjęć na trawertynach, Piotrek zdradził nam metodę jak tego dokonać. Po wypstytykaniu sporej części filmów na trawertynach poszliśmy jeszcze
obejrzeć ruiny, Udało się nam jednak szczęśliwie dotrzeć do miasta i od razu skierowaliśmy się w kierunku sklepów aby zakupić trochę owoców i małe conieco na śniadanie. Po przejściu kilku uliczek w poszukiwaniu interesujących nas sklepów ... zgubiliśmy się i nie moglismy trafić do hotelu, choć Pamukkale liczy raptem parę tysięcy mieszkańców. Na nasze usprawiedliwienie przemawiało, że byliśmy tam pierwszy raz, Piotrek poszedł z drugą częścią grupy, nie mieliśmy żadnej mapy i było zupełnie ciemno. Wiedzieliśmy za to że nasz hotel znajduje się przy wylocie z Pamukkale drogi na Denizli. Postanowiliśmy zatem poprosić tubylca który się nam właśnie nawinał, aby wskazał nam drogę do Denizli. Musieliśmy zaiste wyglądać niespecjalnie, gdyż turecki kazał nam się nie ruszać i powiedział, że ... zaraz przyjedzie dolmusz który nas zawiezie do Denizli. I już się wybierał na poszukiwanie dolmusza dla nas, gdy z ledwością wyperswadowaliśmy mu ten "genialny" pomysł. Po kolejnym kwadransie błądzenia i próbie dowiedzenia się czegoś u miejscowego policjanta z drogówki(!), który też nie umiał nam za bardzo pomóc, znaleźlismy w końcu właściwą drogę i dotarliśmy po jeszcze jednym kwadransie marszu do hotelu, ale za to ze zrobionymi zakupami. Po takich przygodach mieliśmy już dosyć wrażeń na ten dzień i dość szybko poszliśmy spać, zwłaszcza że na drugi dzień mieliśmy wcześnie wyjeżdżać na południe Turcji.
|