![]() |
|
|||||||||||
|
Byliśmy umówieni na spotkanie na Okęciu o 8:45. Jako pierwsza, godzinę przed umówionym terminem przybyła na lotnisko Renata, którą po pewnym czasie znalazła Ania, przybyła właśnie na lotnisko w towarzystwie Iwony. Po chwili znalazła się Gosia i wyglądało już, że na imprezę pojadą z pilotem same panienki, kiedy na lotnisko dotarłem ja - na 10 minut przed umówionym terminem. Zacząłem się nerwowo rozglądać (zgodnie z radami Piotra) za ludzmi wyglądającymi podobnie do mnie tj. z plecakiem. Niby powinno być to proste, bo ludzi z plecakami w październiku nie tak łatwo spotkać na Okęciu, a jednak jak na złość w hali odlotów było mnóstwo ludzi z plecakami ... Ale przecież oni wszyscy nie mogą jechać ze mną, Piotrek wszak mówił tylko o 8 osobach ! W tym momencie gdy już byłem lekko w kropce, podeszła do mnie (jak się potem dowiedziałem) Ania, która właśnie wymyśliła prosty - ale dzięki temu skuteczny - sposób na wyłuskanie naszej grupy. Otoż tylko "nasi" ludzie oprócz plecaków mieli jeszcze ze sobą karimaty. To spostrzeżenie już po 10 minutach pozwoliło nam namierzyć Grzesia i naszego pilota - Piotrka, który wyglądał jednak zupełnie inaczej niż na zdjęciu w katalogu (ten drobny problem rozwiązaliśmy w czasie wycieczki, ale o tym później). W czasie gdy Piotrek wypełniał pracowicie naszymi danymi jakieś papierki związane z ubezpieczeniem, pojawili się trochę spóźnieni Krzyś z Michałem. Tym sposobem byliśmy w komplecie, a Piotrek nie był jedynym facetem w naszej grupie, co miało się wiele razy przydać przy częstych, a czasem i szybkich przeładunkach naszych plecaków z jednego pojazdu do drugiego. Potem poszło już gładko, nadanie bagażu; okazało się że mam jeden z najlżejszych (czyt. najbardziej rozrywkowych) plecaków, a Piotrek i Gosia maja plecaki najbardziej "konkretne"; i zapakowaliśmy się w myśliwca (jak określił nasz samolot Piotrek) czyli Fokkera 70 i polecieliśmy Malevem do Budapesztu. Odlot z Warszawy przyjęliśmy z dużą ulgą gdyż w Warszawie było +2 stopnie i lał deszcz, a kapitan twierdził (o ile udało mi się zrozumieć jego angielski z węgierskim akcentem), że w Budapeszcie co prawda słońce nie świeci, ale za to jest +14 stopni, co brzmiało zupełnie nieźle. Podczas lotu przy serwowaniu posiłku popełniłem błąd, zreszta nie tylko ja, i patrzeliśmy potem z zazdrością na Piotrka który raczył się węgierskim winem gdy my opróżnialismy nasze szklaneczki soku pomarańczowego, czy coca-coli. Ale tak bywa gdy leci się Malevem po raz pierwszy. Potem już tego błędu nie popełniłem, a i reszta naszej ekipy z czasem doszła do właściwych zachowań, ale ... nie uprzedzajmy faktów. Po wylądowaniu w Budapeszcie mieliśmy ok. godziny wolnego czasu, akurat na stwierdzenie że sklepy w strefie wolnocłowej w stolicy Węgier są do niczego, i zapakowaliśmy się w Boeinga 737-400 który nas przeniósł dość szybko na lotnisko w Istambule. Oczywiscie podczas tego lotu również był posiłek i tym razem już nie popełniłem błędu, węgierskie wino było całkiem, całkiem... Zauważyć jeszcze należy, że talerzyki "serwowane" razem z jedzeniem przez Malev są bardzo poręczne i przydały się w dalszej części naszej podróży. Po wylądowaniu w Istambule, pomimo że na niebie były białe chmurki to wszyscy zauważyliśmy jedna pozytywną różnice, temperatura powietrza była diametralnie inna niż w Warszawie: +24 stopnie! Wytargaliśmy się z samolotu i od razu pierwsze spotkanie z tubylcami, siedzi taki jeden za okienkiem i przykleja znaczki z napisem "wiza" za jedyne 10 dolców. Dla Iwony i Ani już podczas tego spotkania Turcy byli dość nieprzyjemni, tj. skasowali od nich za wizy po 20$ zamiast 10, bo ... dały się oszukać. Dało nam to do myślenia i potem się już pilnowaliśmy. Po odebraniu plecaków okazało się że w Budapeszcie Węgrzy też nie próżnowali i nasze plecaki zostały przeszukane. Grześ zamknął swój plecak na małą kłódkę (naiwny), więc w Istambule odebrał plecak ... bez kłódki i z powyginanymi zamkami. Tym oto sposobem wydostaliśmy się z lotniska, a Piotrek, po wymianie dolarów na tubylcze liry (1$ = ok. 275000 TL), od razu zaczął rozglądać się za czymś co nas zawiezie do centrum. Po kwadransie znalazł się autobus, który już po półtorej godzinie (korki!) wysadził nas niedaleko ichniejszej Marszałkowskiej zwanej Ordu Caddesi. Tam oczywiście (wtedy to dla nas jeszcze nie było oczywiste) od razu dopadli do nas naganiacze, którzy koniecznie chcieli nas zaciągnąć do jakiegoś hotelu. Według nich wszystkie były bardzo tanie, bardzo dobre i tylko ciekawe, że wiekszość z nich stała całkiem pusta, bo to już było po sezonie. Na szczęście Piotrek nie stracił głowy, a wręcz przeciwnie zaczął się rozglądać za "naszym" naganiaczem, którego Piotr znał z wcześniejszych wizyt w Istambule. Dokładniej rzecz biorąc to naganiacz znał Piotrka z jego wcześniejszych wizyt w Istambule i sam nas znalazł i się przypomniał oczywiście. Momentalnie zapakował nas w ichniejszy tramwaj (który ma ambicje być metrem) i powiózł nas do hotelu gdzie już czekała na nas herbata. Herbatę na terenie całej Turcji serwuje się w małych szkalneczkach podanych na dużej okrągłej tacy najcześciej koloru srebrnego lub złotego. Nie tylko jednak sposób podania różnił się od naszego. Herbata miała bowiem kolor herbaty ale smak ... jabłkowy. Trzeba przyznać, że jest ona wyjątkowo dobra. Herbatę zarówno zwykłą jak i jabłkową podaną w wyżej opisany sposób mieliśmy później okazję pić wielokrotnie. A przy okazji dowiedzieliśmy sie ze herbata jest narodowym napojem Turków (a nie np. kawa po turecku) i niewiele trzeba, zwłaszcza trochę bardziej na wschodzie, aby załapać się na szklaneczkę. Hotelik był całkiem przyjemny, czysty, ale też zdecydowanie najdroższy podczas całej podróży, całe 9$ plus dolca za śniadanie, przy czym należy zaznaczyć, że dla samego śniadania (szwedzki stół) za dolca, warto było zapłacić te 9$ za nocleg. Po rozładowaniu się w hotelu poszliśmy, choć już było ciemno (w Turcji czas jest przesunięty o godzinę do przodu w stosunku do Polski!) poszwendać się po centrum. To była kolejna zaleta hoteliku, do Błękitnego Meczetu mieliśmy 5 minut spacerkiem. Chodząc po centralnej części Istambułu można na przykład dojść do wniosku, że jednym z języków narodowych w Turcji jest ... rosyjski, jest bowiem wiele napisów w tym języku. Za to do potraw narodowych (sądząc z ilości reklam) z całą pewnością należą: ... pizza, spaghetti, i pieczone kurczaki w przysłowiowym "Sultanahmed Fried Chicken".
|