Start

Dzień 20
22.10.1998, czwartek

Nastepny dzien
Poprzedni dzien
Mapa trampingu

Wstajemy dość wcześnie, gdyż na ten dzień oprócz obejrzenia takiego drobiazgu jak pałac Topkapi, mamy również zabookowane bilety do Warszawy. Śniadanko wciągamy w hotelu (najdroższym podczas całego trampingu, ale zaserwowany posiłek - szwedzki stół - rekompensuje tą "niedogodność" z nawiązką), i idziemy obejrzeć Aya Sofie wewnątrz, korzystając z tego, że autokary "stonki" muszą do niej dojechać przez zatłoczone centrum, a od naszego hotelu jest ona o 5 minut marszu. Wnętrze Aya Sofii (czyli bazyliki "Mądrości Bożej") zadziwia swoim ogromem oraz talentem jej budowniczych, tym bardziej jak się weźmie pod uwagę, że powstała ona w IV w. n.e. i przetrwała wiele trzęsień ziemi, które w tym terenie nie są czymś niezwykłym. Niezwykłym zjawiskiem które można tam zaobserwować są ... mozaiki przedstawiające postacie Chrystusa i świetych, które mimo iż mają po 800-1000 lat wyglądają jakby ich twórca dopiero co ukończył swe dzieło. To co jest jednak w nich najbardziej niezwykłego to same ich istnienie w takim miejscu, gdyż po zdobyciu Konstantynopola w 1453 r., Mehmet II Zdobywca nakazał przerobić bazylikę na meczet, a islam zabrania przedstawiania postaci ludzkich na obrazach. W efekcie tej przeróbki w apsydzie kościoła pojawił się mihrab (wskazujący kierunek Mekki), a dookoła bazyliki pojawiły się wieże 4 minaretów, nad czym nie łatwo przejśc niewiernym czyli chrześcijanom do porządku dziennego. Tuż obok bazyliki znajduję się wejście do pałacu Topkapi. Niestety gdy tam dochodzimy okazuje się, że wyprzedziły nas ze 3 autokary z rozgadaną japońską stonką, obwieszoną najnowszymi cudami techniki, więc przedzieranie się przez nią nie należy do prostych zadań. Nam się to jednak udaje, w końcu nie takie problemy już rozwiązywaliśmy po drodze. Po dostaniu się na pierwszy z wewnętrznych dziedzińców okazuje się, że tam już jest ... zawartość kilku kolejnych autobusów. Gosia która nam gdzieś na chwilę zgineła, przybiega z wiadomością, że za 5 minut będzie pierwsza w tym dniu wycieczka do haremu, tylko trzeba mieć wykupione extra bilety. Trzeba zauważyć, że harem można zwiedzać tylko w zorganizowanych wycieczkach które odbywają się co pół godziny i zawsze są wielkie kolejki aby tam się dostać. Momentalnie organizujemy akcję - po niecałej minucie stoimy w kolejce, po kolejnych 3 mamy już w ręku bilety (normalne 500, ulgowy 300 - oczywiście na ISIC) - i już się szykujemy do wejścia do haremu, podczas gdy stonka którą mineliśmy po drodze, nadał się zbiera i zastanawia co oglądać. Sam harem zachwyca mozaikami, meblami i innymi ślicznie zdobionymi drobiazgami bez których matka-sułtanka (szefowa haremu) i 400 kobiet nie mogło tu w miarę normalnie egzystować (kobiety przez całe życie nie opuszczały haremu). Interesujący był też sposób zabezpieczenia się przed podsłuchem podczas prowadzenia poufnych rozmów. W specjalnie do tego celu przystosowanych pokojach, koło okien znajdowały się niewielkie zbiorniki, nad którymi umieszczone były małe krany. Gdy chciało się dyskretnie porozmawiać wystarczyło odkręcić kran, aby plusk spadającej wody skutecznie uniemożliwił podsłuch. Po haremie kierujemy się do skarbca (skąd złoto prawie się wylewa), gdzie można zobaczyć kolekcję sułtańskiej broni, insygniów władzy (np. szczerozłoty tron) czy inne skarby (np. zielkonkawe szmaragdy wielkości małej piłki do rugby). Niestety przyjemność cieszenia oczu pięknem wykonania tych skarbów zakłóca tłum stonki, która oczywiście też tam jest. Dlatego też z duża przyjemnością wybieramy się do ogrodów sułtańskich, skąd jest piękny widok na Bosfor oraz zatokę Złoty Róg no i nie ma takiego ścisku jak w skarbcu. Niestety czas nas goni więc przez olbrzymią kolekcję porcelany chińskiej i japońskiej przelatujemy w tempie pociągu pośpiesznego, co nie przeszkadza Gosi rzucać fachowych uwag w rodzaju: "O to jest śliczne", "Tyypoooweee..." czy "Na to szkoda czasu". Na wielką kolekcję Koranów i innych świętych ksiąg muzułmańskich już nam zupełnie brakuje czasu, jest 13:30, a o 14:00 mamy umówiony transport na lotnisko. Zgodnie stwierdzamy, że trzeba będzie tu jeszcze wrócic, aby ze spokojem obejrzeć Topkapi. Po dotarciu do hotelu okazuje się, że nasz transport już na nas czeka, więc zgodnie z planem wyruszamy na lotnisko. Dojazd zajmuje nam blisko godzinę (olbrzymie korki!), ale i to było uwzględnione w planie. Po dotarciu na lotnisko okazuje się, że mój "idiotenkamera" razem z wypstrykanymi wcześniej filmami gdzieś zginął. Próbujemy przez hotel w którym spaliśmy skontaktować się z kierowcą który nazw wiózł na lotnisko (może aparat został w samochodzie?), ale niestety kierowca twierdzi, że nic nie zostało. Wygląda na to, że ktoś musiał go podprowadzić podczas ogólnego zamieszania przy wyładowaniu plecaków z samochodu. Ciekawe, że tego typu operacje przeprowadzaliśmy wielokrotnie wcześniej w różnych czasem dziwnych miejscach, a stało się to niemal w ostatnim możliwym momencie - czyżby zadziałały prawa Murphy'ego ?

Planowo zapakowaliśmy się do Boeinga Malevu (co ciekawe to był mniejszy niż ten którym dzień wcześniej przylecieliśmy z Van) i polecieliśmy do Budapesztu. Zdecydowaną większość pasażerów samolotu stanowili ... Polacy (tą uwagę polecam managerom naszego narodowego przewoźnika) wracający z "twardych walizek". Podczas lotu oczywiście znów serwowano posiłek, i nasza grupa znów się wyróżniła - mimo iż nikt nie sugerował - to na pytanie Piotrka czy wszyscy mają czym wznieść toast za szczęśliwe zakończenie trampingu nad fotelami pojawiło się 9 szklaneczek z winem :)

Po wylądowaniu w Budapeszcie odzyskaliśmy godzinę na różnicy czasu. W stolicy Węgier było trochę chłodniej niż w Istambule, jakieś 16 stopni w porównaniu do 22 nad Bosforem, ale w końcu lecieliśmy na północ. Sam się zdziwiłem, że Polska leży tak bardzo na północy. Znowu mieliśmy niecałą godzinkę na obejrzenie sklepów wolnocłowych i zrobienie małych zakupów. Okazało się, że wszystko jest względne. Gdy lecieliśmy w tamtą stronę to wydawało mi się, że zaopatrzenie sklepów było kiepskie. Gdy jednak porównałem je z tym co teraz było na półkach to poprzednio było nienajgorzej, bo teraz na półkach można było znaleźć co najwyżej ... kurz. Pobyt w Budapeszcie nie był więc niczym specjalnie interesującym, no ale Malev się postarał abyśmy tej wizyty za szybko nie zapomnieli.

Załadowaliśmy się w Ikarusa, który miał nas zawieść pod samolot do Warszawy i po drodze zastanawialiśmy się czy znowu będzie to myśliwiec (czyli Fokker) czy może coś innego. Autobus się zatrzymał, patrzymy na samolot, trochę jakby większy niż myśliwiec, ale na pewno nie jest to Boeing. Podchodzimy bliżej, czyżby ?! ... jeszcze bliżej,... no tak ... Przed nami stał produkt radzieckiej myśli technicznej pod nazwą Tu-154. Zapakowałem się do środka pełen obaw, jako że do tej pory latałem tylko Boeingami, a Tupolew Malevu wyglądał już dość leciwie. Grześ zerknął na brygadę stewardes i stwierdził, że nie wiadomo w jakim stanie dolecimy, ale powinni przynajmniej dobrze karmić, bo jedna ze stewardes ma wygląd ... kucharki. Okazało się, że wszystkie stewardesy są mniej delikatne niż te które obsługiwały połączenie z Istambułu, ale było to konieczne, ze względu na samolot którym latały - w Boeingu aby coś uruchomić czy otworzyć zwykle trzeba nacisnąć jakiś przycisk, lub coś obrócić, zaś w Tupolewie oprócz tego co w Boeingu należy zwykle użyć dodatkowo sporej siły fizycznej. Myliłby się ten kto sądziłby jednak, że Tupolew jest odporny na pasażerów. Gdy chowałem mój bagaż podręczny zahaczyłem o coś i zestaw pokręteł i światełek nad fotelami zawisł na grupie przewodów i rurek. Próbuję wcisnąć panel ze światełkami na swoje miejsce, ale nie udaje mi się. Delikatne użycie siły fizycznej też nie pomaga. Grześ próbuje z takim samym skutkiem. Wołamy zatem sterwardesę. Stewardesa przychodzi, ogląda i ... wali pięścią, ale bez rezultatów. Mówi że potrzebny jest mechanik i po chwili wraca z jednym z pilotów. Pilot ogląda wiszący problem, próbuje wcisnąć panel w ten sam sposób jak ja wcześniej, ale robi to bez przekonania. Gdy nie udaje mu się tego dokonać ... wali pięścią, również bez efektów. Macha więc ręką i mówi "no problem". No jak dla kogo, jeśli oni do wszystkiego tak podchodzą, to ja nie wiem jak my dolecimy do Wawy. Piotrek wpada na pomysł, że to jest dobry moment na użycie środka znieczulającego czyli wiśniówki którą zakupił w Budapeszcie. Po wypiciu szklaneczki, wciągnięciu kolacji (jedzenie w Malevie jest dużo lepsze niż na liniach tureckich) i obowiązkowej buteleczce węgierskiego wina, lot przebiega bez zakłóceń. Co więcej pilot widać, że wiele lat musiał latać na Tupolewach i lotnisko w Warszawie znał dość dobrze, bo w Warszawie wylądował bardzo ładnie, zdecydowanie lepiej niż jego koledzy latający Boeingami, nie mówiąć o pilocie tureckim, który lądował w taki sposób jakby robił to po raz pierwszy. Tym sposobem parę minut po 20 znaleźliśmy się w hali przylotów Okęcia.

W tym miejscu opowieść należałoby zakończyć, ale życie dopisało jeszcze epilog, który uświadomił nam dopiero w Polsce ile szczęścia mieliśmy po drodze. Dokładnie tydzień po naszym powrocie, 29 listopada, w dniu kiedy obchodzono 75 rocznicę proklamowania Republiki Tureckiej, światowe media doniosły, że rocznicę tą postanowili też uczcić Kurdowie. Oczywiście na swój sposób, a mianowicie porwali samolot THY lecący na trasie Adana-Ankara. Negocjacje zakończyły się po 48 godzinach zastrzeleniem wszystkich porywaczy przez brygadę antyterrorystyczną na lotnisku w Ankarze. Kilku pasażerów zostało przy okazji lekko rannych. A Kurdowie mogli przecież porwać samolot o tydzień wcześniej ... Jakby tego było mało po kolejnym tygodniu znów o Turcji stało się głośno - tym razem z powodu wypadku autobusu rejsowego, który wpadł w poślizg i wjechał w cysternę napełnioną benzyną. W wypadku zginęło 11 osób, a 23 zostały ranne. Co prawda wydarzyło się to na tureckim wybrzeżu Morza Czarnego, gdzie pada wyjątkowo dużo deszczy (i gdzie rosną pistacje), ale i my parę razy jechaliśmy w deszczu, co na kierowcy nie robiło zwykle żadnego wrażenia. Wielkich ciężarówek (25-30 t) na naszej drodze też spotkaliśmy bez liku, na szczęście żadnej nie musieliśmy oglądać ze zbyt małej odległości, a parę okazji też by się znalazło ...

Jeśli dotarłeś(aś) do tego miejsca to znaczy, że opowieść chyba się podobała, ale możesz mi napisać co o niej sądzisz. Mogę tylko zdradzić, że chcę jeszcze dorzucić parę filmów z tej wyprawy, a opis następnej - dużo, dużo dalej w głab Azji - która szczęśliwie doszła do skutku w lutym/marcu 2001 - już niedługo. Tymczasem możesz zajrzeć na stronę mojego kolegi, który upodobał sobie obszary byłego ZSRR jako teren swoich górskich wypraw.

 

Start
Poprzedni dzien
Nastepny dzien
Mapa trampingu
[1|2|3|4|5|6|7|8|9|10|11|12|13|14|15|16|17|18|19|20]