![]() |
|
|||||||||||
|
Wstajemy dość wcześnie, gdyż na ten dzień oprócz obejrzenia takiego drobiazgu
jak pałac Topkapi, mamy również zabookowane bilety do Warszawy. Śniadanko
wciągamy w hotelu (najdroższym podczas całego trampingu, ale zaserwowany
posiłek - szwedzki stół - rekompensuje tą "niedogodność" z nawiązką),
i Planowo zapakowaliśmy się do Boeinga Malevu (co ciekawe to był mniejszy niż ten którym dzień wcześniej przylecieliśmy z Van) i polecieliśmy do Budapesztu. Zdecydowaną większość pasażerów samolotu stanowili ... Polacy (tą uwagę polecam managerom naszego narodowego przewoźnika) wracający z "twardych walizek". Podczas lotu oczywiście znów serwowano posiłek, i nasza grupa znów się wyróżniła - mimo iż nikt nie sugerował - to na pytanie Piotrka czy wszyscy mają czym wznieść toast za szczęśliwe zakończenie trampingu nad fotelami pojawiło się 9 szklaneczek z winem :) Po wylądowaniu w Budapeszcie odzyskaliśmy godzinę na różnicy czasu. W stolicy Węgier było trochę chłodniej niż w Istambule, jakieś 16 stopni w porównaniu do 22 nad Bosforem, ale w końcu lecieliśmy na północ. Sam się zdziwiłem, że Polska leży tak bardzo na północy. Znowu mieliśmy niecałą godzinkę na obejrzenie sklepów wolnocłowych i zrobienie małych zakupów. Okazało się, że wszystko jest względne. Gdy lecieliśmy w tamtą stronę to wydawało mi się, że zaopatrzenie sklepów było kiepskie. Gdy jednak porównałem je z tym co teraz było na półkach to poprzednio było nienajgorzej, bo teraz na półkach można było znaleźć co najwyżej ... kurz. Pobyt w Budapeszcie nie był więc niczym specjalnie interesującym, no ale Malev się postarał abyśmy tej wizyty za szybko nie zapomnieli. Załadowaliśmy się w Ikarusa, który miał nas zawieść pod samolot do Warszawy
i po drodze zastanawialiśmy się czy znowu będzie to myśliwiec (czyli Fokker)
czy może coś innego. Autobus się zatrzymał, patrzymy na samolot, trochę
jakby większy niż myśliwiec, ale na pewno nie jest to Boeing. Podchodzimy
bliżej, czyżby ?! ... jeszcze bliżej,... no tak ... Przed nami stał produkt
radzieckiej myśli technicznej pod nazwą Tu-154. Zapakowałem się do środka
pełen obaw, jako że do tej pory latałem tylko Boeingami, a Tupolew Malevu
wyglądał już dość leciwie. Grześ zerknął na brygadę stewardes i stwierdził,
że nie wiadomo w jakim stanie dolecimy, ale powinni przynajmniej dobrze
karmić, bo jedna ze stewardes ma wygląd ... kucharki. Okazało się, że
wszystkie stewardesy są mniej delikatne niż te które obsługiwały połączenie
z Istambułu, ale było to konieczne, ze względu na samolot którym latały
- w Boeingu aby coś uruchomić czy otworzyć zwykle trzeba nacisnąć jakiś
przycisk, lub coś obrócić, zaś w Tupolewie oprócz tego co w Boeingu należy
zwykle użyć dodatkowo sporej siły fizycznej. Myliłby się ten kto sądziłby
jednak, że Tupolew jest odporny na pasażerów. Gdy chowałem mój bagaż podręczny
zahaczyłem o coś i zestaw pokręteł i światełek nad fotelami zawisł na
grupie przewodów i rurek. Próbuję wcisnąć panel ze światełkami na swoje
miejsce, ale nie udaje mi się. Delikatne użycie siły fizycznej też nie
pomaga. Grześ próbuje z takim samym skutkiem. Wołamy zatem sterwardesę.
Stewardesa przychodzi, ogląda i ... wali pięścią, ale bez rezultatów.
Mówi że potrzebny jest mechanik i po chwili wraca z jednym z pilotów.
Pilot ogląda wiszący problem, próbuje wcisnąć panel w ten sam sposób jak
ja wcześniej, ale robi to bez przekonania. Gdy nie udaje mu się tego dokonać
... wali pięścią, również bez efektów. Macha więc ręką i mówi "no problem".
No jak dla kogo, jeśli oni do wszystkiego tak podchodzą, to ja nie wiem
jak my dolecimy do Wawy. Piotrek wpada na pomysł, że to jest dobry moment
na użycie środka znieczulającego czyli wiśniówki którą zakupił w Budapeszcie.
Po wypiciu szklaneczki, wciągnięciu kolacji (jedzenie w Malevie jest dużo
lepsze niż na liniach tureckich) i obowiązkowej buteleczce węgierskiego
wina, lot przebiega bez zakłóceń. Co więcej pilot widać, że wiele lat
musiał latać na Tupolewach i lotnisko w Warszawie znał dość dobrze, bo
w Warszawie wylądował bardzo ładnie, W tym miejscu opowieść należałoby zakończyć, ale życie dopisało jeszcze epilog, który uświadomił nam dopiero w Polsce ile szczęścia mieliśmy po drodze. Dokładnie tydzień po naszym powrocie, 29 listopada, w dniu kiedy obchodzono 75 rocznicę proklamowania Republiki Tureckiej, światowe media doniosły, że rocznicę tą postanowili też uczcić Kurdowie. Oczywiście na swój sposób, a mianowicie porwali samolot THY lecący na trasie Adana-Ankara. Negocjacje zakończyły się po 48 godzinach zastrzeleniem wszystkich porywaczy przez brygadę antyterrorystyczną na lotnisku w Ankarze. Kilku pasażerów zostało przy okazji lekko rannych. A Kurdowie mogli przecież porwać samolot o tydzień wcześniej ... Jakby tego było mało po kolejnym tygodniu znów o Turcji stało się głośno - tym razem z powodu wypadku autobusu rejsowego, który wpadł w poślizg i wjechał w cysternę napełnioną benzyną. W wypadku zginęło 11 osób, a 23 zostały ranne. Co prawda wydarzyło się to na tureckim wybrzeżu Morza Czarnego, gdzie pada wyjątkowo dużo deszczy (i gdzie rosną pistacje), ale i my parę razy jechaliśmy w deszczu, co na kierowcy nie robiło zwykle żadnego wrażenia. Wielkich ciężarówek (25-30 t) na naszej drodze też spotkaliśmy bez liku, na szczęście żadnej nie musieliśmy oglądać ze zbyt małej odległości, a parę okazji też by się znalazło ... Jeśli dotarłeś(aś) do tego miejsca to znaczy, że opowieść chyba się podobała, ale możesz mi napisać co o niej sądzisz. Mogę tylko zdradzić, że chcę jeszcze dorzucić parę filmów z tej wyprawy, a opis następnej - dużo, dużo dalej w głab Azji - która szczęśliwie doszła do skutku w lutym/marcu 2001 - już niedługo. Tymczasem możesz zajrzeć na stronę mojego kolegi, który upodobał sobie obszary byłego ZSRR jako teren swoich górskich wypraw.
|