Start

Dzień 6
08.10.1998, czwartek

Nastepny dzien
Poprzedni dzien
Mapa trampingu

Śniadania, które część grupy (męska ;)) zamówiła w hotelu (dziewczyny jak zwykle rozwiązały ten problem we własnym zakresie), zażyczyliśmy sobie o godzinie która początkowo tubylców wprawiła w przerażenie - za kwadrans siódma! Chyba jednak zrozumieli, że poganie mogą o takich godzinach jadać, bo śniadanie pojawiło się tylko z 5 minutowym poślizgiem. Dzięki temu zdążyliśmy na autobus który miał nas zawieść do Fethiye na wybrzeżu środziemnomorskim.

To co mnie lekko zdziwiło w pierwszej chwili to to, że nasz autobus to nie był duży mercedes, jak to było dotychczas, ale nieduże około 30 miejscowe Iveco, na szczęście miało klimatyzację. Wystarczył jednak jeden rzut do atlasu Turcji i wszystko stało się jasne - przed nami były serpentyny wiodące przez góry Taurus na wybrzeże.

Zanim wyruszyliśmy w drogę musieliśmy jeszcze wytłumaczyć kierowcy, iż pomysł aby jechać z otwartymi bagażnikami (dokładnie rzecz biorąc to przymkniętymi, gdyż nasze plecaki z ledwością się do nich zmieściły) przez góry, nie jest najlepszym rozwiązaniem. Kilkoro z nas, jak również para (chyba) Szwedów która też chciała jechać do Fethiye, protestowało przeciwko takim pomysłom, co w końcu przyniosło oczekiwany skutek i kierowca bagażniki zamknął.

Jechaliśmy więc z trudem przez góry, droga była wąska, ale dość dobrze utrzymana, widoki były cudowne, a zresztą jakie mają być jeśli na odcinku 30 km pokonywaliśmy niemal kilometr różnicy wysokości! Taka trasa, jak również to iż pewien fragment przejechaliśmy drogą drugorzędną (od razu było widać różnicę - samochody miały problem aby się minąć) aby dotrzeć do miejscowości Golhisar (tamtejsza firma transportowa obsługiwała to połączenie) leżącej nieco na uboczu, spowodowało że do Fethiye dojechaliśmy prawie po 5 godzinach. Ale za to mieliśmy po raz kolejny okazję zobaczyć jak wygląda turecka prowincja oraz wzbudzić samym naszym pojawieniem się na głównym placu osady spore zamieszanie.

W Fethiye mieliśmy obejrzeć grobowce Likijczyków wykute w skale, ale ponieważ podróż przez góry zajęła nam tyle czasu, więc za radą Piotrka machneliśmy na nie ręką, gdyż podobne mieliśmy zobaczyć u celu naszej dzisiejszej podróży - Demre. Zatem po przybyciu do Fethiye od razu zaczeliśmy poszukiwać (oczywiście przy pomocy naganiaczy) transportu do Demre. Szczęśliwie okazało się że za 20 minut odjeżdża autobus w porządanym kierunku, więc korzystając z wolnej chwili rzuciliśmy się na stragany z owocami znajdujące się tuż obok otogar'u. Nabyte owoce oczywiście były brudne, zwłaszcza winogrona wyglądały jakby z winnicy ktoś je przyturlał, a nie przywiózł. Dalsza podróż miała pokazać iż przypuszczenie, że to transport miał takie "właściwości kurzące" jest z gruntu błędne. Do rozwiązania tego "zakurzonego" problemu Gosia użyła (co potem również miało się okazać naszą częstą praktyką) dużego, grubego węża który normalnie służył do mycia autobusów. Ta metoda wydawała mi się trochę ryzykowna ze względu na toporność węża i delikatność winogron, ale Gosia poradziła sobie z tym problemem ze zdumiewającą łatwością. W efekcie tych zabiegów już po chwili jechaliśmy do Demre zajadając się winogronami.

Niestety tym razem nasz autobus to było Isuzu które wyglądało niemal identycznie jak nasz poprzedni pojazd, z jedną drobną różnicą w stosunku do Iveco (którą dało się jednak bardzo szybko zauważyć) - polegała ona na braku ... klimatyzacji, a dokładniej to klimatyzacja była naturalna, tj. w postaci otwartych na całej trasie drzwi. Te niedogodności podróży rekompensowały nam z nawiązką widoki które rozpościerały się za oknami. Z prawej strony mieliśmy wielki błękit Morza Śródziemnego, z lewej strony góry wysokie prawie jak nasze Tatry (średnio około 1800 m n.p.m., choć zdażały się i górki o wysokości 3200 m), a przed nami widok zupełnie niezwykły (jak dla nas), te wielkie góry po prostu tonęły w turkusowych wodach morza tworząc przy okazji całe mnóstwo zatoczek i półwyspów. Jakby tego było mało to droga którą jechaliśmy wiodła około 20 metrów nad morzem i była w całości wykuta w tych skałach więc siłą rzeczy zaliczaliśmy wszystkie zatoczki i półwyspy po drodze, a zakręty na drodze o 180 stopni zdażały się co kawałek. Czasem zdażyło się że droga na chwilkę oddalała się od morza, aby wspiąć się na jakis pagórek i skrócić nieco dystans jaki mieliśmy do przejechania, co nie zmieniało jednak faktu że nadmorską drogą wykutą w skałach, ze wspaniałymi widokami, jechaliśmy ponad 170 km! Turcja jest ogromnym krajem, więc jak już coś mają, to zaraz w gigantycznych rozmiarach.

W końcu udało nam się dotrzeć do Demre, zwanego przez tubylców dla niepoznaki Kale, a nam kojarzyło się z ... postacią faceta z długą białą brodą, czerwonym płaszczem i czapką. Wam też się wydaje ten opis skądś znajomy ? I bardzo słusznie - to Św. Mikołaj który był biskupem starożytnej Myry (tak nazywało się w przeszłości Demre).

Na dworcu już czekali na nas naganiacze, ale my zdecydowaliśmy się najpierw obejrzeć pozostałości grobowców Likijskich (wstęp po 250 i 150 tysięcy lirów) oraz kościół Św. Mikołaja (600 i 400 tysięcy od osoby) no i oczywiście jego pomnik! Grobowce wyglądały ciekawie, jak fasady domów wykute w skale, ale dla kogoś kto miał okazję widzieć Petrę (ja widziałem rok wcześniej), żadne inne tego typu obiekty nie powodują już sensacji. Zaś kościół mimo iż bardzo stary, to niewiele interesującego z niego zostało poza kilkoma mozaikami. Więc siłą rzeczy najciekawszy był pomnik Św. Mikołaja. Bynajmniej jednak nie mogę powiedzieć że w Demre nie warto było się zatrzymać, a to za sprawą ... jak zwykle tubylców.

Cały czas towarzyszyło nam dwóch Turków, którzy koniecznie chcieli nas zatrzymać w Demre przynajmniej przez 2 dni, oczywiście w ich hotelu. Hotelik był niczego sobie, a po dłuższych targach udało nam się wyperswadować im tylko jeden nocleg za 1250 tys. lirów od głowy. Wtedy też właściciel rzucił nam propozycję którą nas "zastrzelił" - zaprosił nas (całkiem za darmo!) na kolację którą jednak musimy sobie sami złapać. Chodziło mu o ... kraby !!! Co prawda większość z nas nigdy nie jadła krabów, nie mówiąc o ich łowieniu, ale ponieważ nasza grupa składała się w dużej części z ludzi lekko postrzelonych, żeby nie powiedzieć szalonych (nie wyłączając mnie), więc nie był to dla nas specjalny problem, zwłaszcza iż tubylec twierdził że nie jest to specjalnie trudne. Pojechaliśmy więc w piątkę (Turek, Grześ, Ania, Renata i ja) na łowy uzbrojeni w trójząb wyglądający jak duży widelec, halogenową japońską latarkę i ... klapki na nogach - kamienie w tamtych rejonach są dość ostre, a do tego kraby ponoć mają szczypce. Najpierw nam turecki pokazał jak się na takiego kraba poluje, a potem poszło już gładko - Piotrek sugerował żebyśmy złapali z 9 krabów, aby każdy mógł sprobować, lekko się więc zdziwił, gdy po godzinie polowania i powrocie wyschniętym korytem rzeki (żeby było szybciej, byliśmy wszak spóźnieni jakieś pół godziny) przywieźliśmy ... worek pełen krabów, jakieś 3-4 kg! Tak więc na kolację mieliśmy jako danie głowne kraby (sam zjadłem półtora), do tego zafundowaliśmy sobie jeszcze ryż, jakieś mięsko no i oczywiście białe winko. Było pysznie zwłaszcza, że temperatura po 22:00 nadal krążyła w okolicach 25 stopni. Jedynym zgrzytem tego wieczoru był brak prądu, który znikł dokładnie wtedy kiedy był potrzebny, tzn. w czasie wybierania się spać. Spowodowało to, że biesiada się przedłużyła; na szczęście po około dwóch kwadransach, w sposób równie niespodziewany jak zniknął, prąd wrócił na swoje miejsce, tj. do dwóch dziurek w gniazdku, co pozwoliło nam w cywilizowany sposób pójść spać.

 

Start
Poprzedni dzien
Nastepny dzien
Mapa trampingu
[1|2|3|4|5|6|7|8|9|10|11|12|13|14|15|16|17|18|19|20]