Start

Dzień 13
15.10.1998, czwartek

Nastepny dzien
Poprzedni dzien
Mapa trampingu

Około 8 rano wychodzimy z hotelu i udajemy się na otogar aby złapać autobus jadący do Kayseri, większego miasta oddalonego o około 70 km od Goreme.

Autobus pojawia się około wpół do dziewiątej - wygląda standardowo - pakujemy się do niego i ruszamy w drogę. Po drodze zatrzymujemy się w małych miasteczkach gdzie rzuca się od razu w oczy zdecydowanie niższy poziom życia, niż w mijanych wcześniej miastach czy miasteczkach. Nie ma się co oszukiwać, Goreme było ostatnim, najbardziej na wschód wysuniętym, turystycznym miejscem w Turcji, a teraz mamy okazję oglądać jak wygląda naprawdę środkowa Turcja ... zaczyna się prawdziwy tramping. Zbliżając się do Kayseri coraz większą cześć krajobrazu zaczyna zajmować masyw wulkanu (tego samego którego było widać z okolic Goreme) u podnóża którego leży współczesne miasto.

Wysiadamy na dworcu, składamy razem bagaże i zaczynamy się rozglądać w ofertach firm transportowych. Oczywiście po chwili pojawiają się naganiacze. My chcemy dotrzeć do Adyjamanu, ale niestety jedyny bezpośredni autobus odchodzi o północy. To nas zupełnie nie urządza. Naganiacze twierdzą, że musimy jechać do Malatyi - około 300 km na wschód i tam przesiąść się na autobus do Adyjamanu. Po chwili zastanowienia decydujemy się na taki wariant, ale tu czeka nas niespodzianka.

W przeciwieństwie do wcześniejszych miast gdzie autobusy w interesujące nas kierunki odjeżdżały co godzinę maksymalnie półtorej, tutaj naganiacze zgodnie twierdzą, że najbliższy autobus jest około 13:00-14:00. To nas zupełnie nie urządza, zwłaszcza że dopiero dochodzi dziesiąta.

Dopytujemy się o coś wcześniejszego, wtedy podchodzi do nas jeden tubylec, który wygląda jakby miał bliskie spotkanie III stopnia z autobusem na drodze, a już przynajmniej jakby wyszedł przez szklane drzwi ale tak się śpieszył że nie zdążył ich otworzyć - jedno oko zalepione opatrunkiem, "śliwka" pod drugim, twarz cała pokancerowana... I twierdzi on, że jest autobus o 11:00 do Malatyi i on nam może sprzedać bilety. Po krótkich targach kupujemy bilety. Wtedy inni naganiacze przyprowadzają ... policję i coś ostro wykrzykują. Policjanci oglądają nasze bilety, kiwają głowami i ... odchodzą.

My korzystając z wolnego czasu wymykamy się na miasto aby zrobić małe zakupy. Początkowo idziemy przez dzielnicę gdzie są tylko i wyłącznie sklepy wyposażenia mieszkań - coś ala Bartycka w Warszawie. W końcu Gosia, Renata i ja docieramy na główną ulicę Kayseri. Idąc nią ulicą napotykamy na sklepy przed którymi piętrzą się przyprawy w wielkich workach - np. papryka, czy curry w 20 kg opakowaniach; przed innymi są wyłożone granaty, winogrona i inne owoce - ceny niższe niż w miejscowościach turystycznych, ale nie możemy stwierdzić aby było specjalnie tanio. Dlatego też jedyny ruch w sklepach jaki daje się zaobserwować to ruch powietrza. Oczywiście co kawałek są knajpki gdzie można najeść się kebabu rżniętego z pionowego rożna, czyli doner kebabu, ale ponieważ jesteśmy dość wcześnie więc ruch i tam jest niewielki.

W końcu po kolejnych kilku minutach marszu natykamy się na właściwego człowieka - po murem siedzi Turek, który ma stragan z owocami wokół którego stoi również kilku tubylców i przebiera w towarze. To nieomylny dla nas znak, że ceny tu muszą być bardziej zachęcające niż w sklepie. Próbujemy się zatem dowiedzieć od sprzedawcy ile chce za kilo winogron. Oczywiście o znajomości angielskiego na wschód od Goreme można z definicji zapomnieć. Próbujemy zatem wykorzystać naszą znajomość tureckiego, która ogranicza się co prawda właściwie do liczebników, ale do tej pory razem z angielskim udawało się nam osiągnąć cel. Tutaj jednak nasz turecki nie wystarcza, Gosia sięga do przewodnika i pokazuje sprzedawcy stosowne pytanie, żeby sobie przeczytał. I tu niespodzianka - stojący obok nasz starszy jegomość który przysłuchiwał się do tej pory naszym usiłowaniom nawiązania kontaktu z tubylcem wyjaśnia (częściowo na migi), że sprzedawca ... nie umie czytać. Zmieniamy taktykę - próbujemy wytłumaczyć starszemu Turkowi o co nam chodzi, aby on wytłumaczył co trzeba sprzedawcy, niestety i to idzie dość opornie, zaś sprzedawca rozumiejąć pojedyńcze słowa zabiera się do ładowania winogron do torebki. Przestaje dopiero po naszych gwałtownych protestach - w końcu zanim coś kupimy musimy wiedzieć ile to kosztuje. Po chwili jednak sprzedawca zaczyna znowu ładować winogrona do torebki, która bierze starszy jegomość, płaci za nią sprzedawcy i ... wręcza Gosi. Po prostu tubylec stwierdził, że zamiast się z nami dogadywać o co nam chodzi to po prostu kupi te winogrona dla nas i rozwiąże problem. Tym oto sposobem weszliśmy zupełnie niechcący w posiadanie siatki winogron (tak na oko około 2 kg). Kawałek dalej kupiliśmy jeszcze wodę (cały czas było około 25-28 stopni) i chleb i zaczeliśmy wracać.

Niestety winogrona które kupił nam tubylec nie nadawały się od razu do jedzenia, gdyż były bardzo zakurzone, dlatego też rozglądaliśmy się za miejscem gdzie moglibyśmy je umyć. Po chwili dreptania znaleźliśmy tubylca z wężem którym podlewał trawnik. Na naszą prośbę aby nam wlał trochę wody do siatki (tą technologię przećwiczyliśmy już w Fethiye) wziął ją od nas, zrobił w niej dziurę aby woda miała gdzie wypływać i zapakował wąż (miał ze 3 cm średnicy!) do środka, po chwili wszelki brud na winogronkach był tylko wspomnieniem.

Wracając na dworzec natkneliśmy się jeszcze na sprzedawcę bananów (500 tysięcy za kilo) który nie chciał uwierzyć, że u nas banany są dużo tańsze. Tuż koło dworca spotkalismy jeszcze paradę młodzieżowej orkiestry, która przygotowywała się do bliskiej już 75 rocznicy proklamowania Republiki Tureckiej, która przypadała 29 października.

Po dotarciu na dworzec okazało się, że zbliżała się 11, a naszego autobusu jakoś nie było widać. Z każdą minutą nasze złe przeczucia nabierały coraz realniejszych kształtów - Turecki z podbitym okiem nas oszukał. Gdy minęło pół godziny po zaplanowanym odjeździe, Piotrek poszedł wyjaśniać sprawę do biura, gdzie oczywiście twierdzono, że autobus ma spóźnienie i za pół godziny przyjedzie. Czekaliśmy więc dalej siedząc bezczynnie na dworcu w Kayseri - wtedy też odkryłem, że choć nam wydawało się, że jesteśmy już dość mocno na wschodzie Turcji, to w rzeczywistości Kayseri jest niemal dokładnie w środku kraju, no tak Turcja jest po prostu duza...

Po kolejnej półgodzinie Piotrek zdecydował się odzyskać pieniądze, gdyż właśnie pojawił się inny autobus który jechał do Malatyi, a tego naszego wciąż nie było. Udał się więc razem z Gosią na miejscowy posterunek policji. A policjanci (który o sprawie powinni już wiedzieć od paru godzin, wszak oglądali - przypowadzeni przez naganiaczy - nasze bilety zaraz po tym jak je kupiliśmy) zamiast sprawę sprawnie rozwiązać zaczeli spisywać jakieś wnioski o zgłoszeniu przestępstwa, co oczywiście trwało zdecydowanie za długo jak dla nas. W międzyczasie pojawił się w końcu (oczywiście planowo - o 13:00) nasz autobus, więc machneliśmy ręką na zmarnowany przez nas czas, wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy do Malatyi.

Podróż przebiegała bez niespodzianek, poza tym że była długa (ponad 300 km), wiodła przez góry (przełęcze na wysokości 1800 m) w których prawie wogóle nie było wody - po prostu pustynia. Po drodze zmieniliśmy też zlewisko Morza Śródziemnego na zlewisko ... Oceanu Indyjskiego. Adyjaman, cel naszej dzisiejszej podróży leży tuż obok zbiornika Ataturka, który spiętrza wody Eufratu wpadające do Zatoki Perskiej niedaleko granicy iracko-irańskiej.

Do Malatyi dotarliśmy już po zmroku, bo około 18:00 - jechaliśmy cały czas na wschód, więc słońce wcześniej wschodziło, ale i wcześniej zachodziło. Wiedzieliśmy jednocześnie, że musimy się wydostać z Malatyi jeszcze dziś, bo jeśli tu zostaniemy to zarobiony w Cirali dzień, szlag nam trafi. Piotrek zaczął więc gorączkowo szukać jakiegoś transportu i po 20 minutach zdecydowaliśmy się na firmę która chciała o 100 tysiecy (?) więcej ale wyglądała bardziej poważnie (po porannych przygodach mieliśmy dość niespodzianek jak na jeden dzień). I faktycznie firma była poważna - po pięciu minutach przed biurem pojawił się minibus (porządny Ford Transit), który po kolejnych pięciu minutach ruszył do Adyjamanu, była 18:45.

Trochę nas zdziwiło gdy kierowca przekonywał, że będziemy na 21:00 w Adyjamanie, wszak z mapy wynikało że mamy do przejechania ponad 150 km, oczywiście górami. Ujechaliśmy może ze 20 kilometrów od Malatyi gdy nagle na drodze wyrosła przed nami zapora i punkt kontrolny. Wtedy dopiero zrozumieliśmy, że właśnie przekroczyliśmy nieistniejącą granicę, droga z Elazig przez Malatyie do Gaziantep przyjmowana jest za granicę Kurdystanu. Wojskowi nie chcieli jednak nas kontrolować i puścili dalej.

Nasz bus pędził wąską drogą do celu, czas mijał dość szybko, a tabliczki przy drodze mówiły: Adyjaman 140 km, 130km, 120 km...Ta była ostatnia którą udało mi się zobaczyć (część grupy już spała), potem bus skręcił w jakąś boczną drogę i tam już nie było nic - żadnych drogowskazów, tabliczek nawet żadnych miasteczek które miałyby oświetloną ulicę, czy chociaż jakieś neony. Droga była jeszcze węższa, nasz bus pędził wciąż tak samo szybko, dookoła była zupełna ciemność...

Po pewnym czasie droga zamieniła się w szutrową, nasz bus podskakiwał na niej dość mocno, a widoczki za oknem były coraz ciekawsze, przejeżdzaliśmy przez jakieś zupełnie wyludnione miasteczka, podwórka jakiś zabudowań, robiło się coraz mniej ciekawie... Ale w końcu droga się poprawiła i dojechaliśmy do jakiegoś skrzyżowania. Po wyjechaniu na główną drogę zobaczyłem tabliczkę Adyjaman 42 km(!), szybkie spojrzenie na zegarek, niemożliwe, od skrzyżowania gdzie zjechaliśmy z głównej drogi minęło może z 3 kwadranse, nic nie rozumiem. Jadąc dalej serpentynami po górach dojechaliśmy w końcu do Adyjamanu. Na miejscu byliśmy o ... 21:05, nie ma to jednak jak porządna firma.

Podjechaliśmy pod jeden z hotelików który prowadził arkadasz naszego kierowcy, ale niestety hotelik był podobnego standardu jak ten który zaliczyliśmy w Canakkale, a przy tym właściciel chciał aż 2 miliony od osoby, bo było już dość późno, a na dodatek nie miał w mieście zbyt dużej konkurencji, bo miasto nie jest za bardzo turystyczne. Pojechaliśmy więc pod inny hotel, ale tu już sama fasada mówiła, że to hotel nie dla nas - Piotrek zajrzał i potwierdził nasz przypuszczenia. Postanowiliśmy wrócić do poprzedniego hoteliku, tam nas kierowca wysadził, gdyż miał już dosyć wożenia nas, a może zwyczajnie śpieszył się na kolację do domu ?

Wysiedliśmy na ulicy w Adyjamanie, złożyliśmy plecaki w jednym miejscu i zaczeliśmy się zastanawiać co dalej. Momentalnie otoczył nas tłum tubylców, którzy patrząc na nas wzbudzali w nas dość narzucające się skojarzenie, że jesteśmy takie małe zielone, z czułkami na głowie, co to dopiero co z latającego talerza wysiadły.

Jak to dość szybko stwierdziły dziewczyny, powodem takiej sensacji były ... nasze szorty - wszyscy faceci byli ubrani w krótkich spodenkach (w końcu było ciepło!), podczas gdy tubylcy (nawet mali chłopcy) chodzili w długich pantalonach z krokiem na wysokości kolan i koszulach z długim rękawem. Do Grzesia jak zwykle od razu przyczepił się jeden tubylec, który zdecydowanie lepiej od reszty mówił po angielsku.

Tubylec ten twierdził, że jest studiuje anglistykę i dlatego tak dobrze mówi po angielsku. Mieliśmy co do tego wątpliwości, ale w tym momencie potrzebowaliśmy taniego hotelu, a tubylec zaofiarował się że nam taki znajdzie. Poszliśmy więc za nim, a on nas zaprowadził do ... hotelu w którym już byliśmy, ale gdzie sam fronton już mówił że to nie miejsce dla nas. Tubylec pogadał z obsługą i okazało się że możemy się tam przespać za 1,5 miliona od głowy co było już do przyjęcia. Zapakowaliśmy się do hotelu, który wewnątrz okazał się zdecydowanie gorszy niż wynikało to z wyglądu fasady, ale i tak było w nim zupełnie znośnie - nawet był telewizor w pokoju!

Wieczorem wybraliśmy się jeszcze z tubylcem na drobne zakupy, a kupując owoce (bardzo tanie!) na straganie koło knajpy staliśmy się z miejsca główną atrakcją wieczoru. Oczywiscie nie obeszło się bez herbaty i szczegółowego przepytania nas o to skąd jesteśmy, gdzie byliśmy i dokąd jedziemy. Po ten nieplanowanej atrakcji wrócilismy do hotelu, zrobiliśmy sobie kolację i planowaliśmy z tubylcem następny dzień, w którym to chcieliśmy pojechać na górę Nemrut leżącą niedaleko Adyjamanu.

 

Start
Poprzedni dzien
Nastepny dzien
Mapa trampingu
[1|2|3|4|5|6|7|8|9|10|11|12|13|14|15|16|17|18|19|20]