|
Po śniadaniu, przygotowanym we własnym zakresie, udaliśmy się na otogar
gdzie dość szybko udało się nam złapać minibus który nas podrzucił 7 km
do doliny Zelve.
Dolina ta jest słynna z niezwykłych form skalnych powstałych w sposób
naturalny (grzybki) jak i stworzonych przez człowieka (pieczary).
Wszystko to było możliwe dzięki pokładom tufu wulkanicznego, skały tak
miękkiej, że pod naciskiem palca zamieniała się w pył. W dolince (po wydaniu 600 lub 400 tysięcy lirów na bilet) oprócz
grzybków mających zupełnie nieprawdopodobne kształty (np. jeden z grzybków
wyglądał jak profil kobiety w czepku), znaleźliśmy też mnóstwo pomieszczeń
wydłubanych przez ludzi w czasach wczesnochrześcijańskich, kiedy to chrześcijanie
chronili się na tych terenach przed prześladowaniami.
Oprócz pomieszczeń mieszkalnych, które były ze sobą połączone za pomocą
tuneli i pionowych kominów, tworząc bardzo skomplikowane systemy połączeń,
odkryliśmy też wiele mniejszych i większych kościółków, niektóre z nich
były nawet pokryte wewnątrz prymitywnymi freskami. Niektóre z nich znajdowały
się dość wysoko, dlatego aby się do nich dostać trzeba się było wspiąć
dość wysoko po pionowych ścianach, korzystając z wydłubanych w skale schodków
- w czym najlepszy był Grześ.
W innych miejscach, gdzie można było się wdrapać korzystając z pionowych
kominów, oprócz Grzesia również Renata i ja nie mogliśmy sobie odmówić
przyjemności wdrapania się na górę aby podziwiać roztaczające się stamtąd
widoki na dolinę.
Po kilku godzinach, gdy byliśmy już wystarczająco brudni od tufowego
pyłu udaliśmy się z powrotem do Goreme, tyle że pieszo.
Mniej więcej po kilometrze dotarliśmy do miejsca gdzie znajdują się jedne
z najbardziej charakterystycznych grzybków w całej Kapadocji, z jasną
nóżką i ciemnym kapeluszem - wyglądają zupełnie jak prawdziwki, tyle że
mają po kilkanaście metrów wysokości. Ponieważ była taka możliwość, więc
Grześ nie odmówił sobie i wdrapał się na sam czubek jednego z grzybków.
Potem
skręciliśmy z asfaltowej szosy w bok i w dalszą drogę udaliśmy się górami,
wzdłuż pionowego urwiska, skąd roztaczały się wspaniałe widoki na krajobrazy
Kapadocji. Ponieważ miejscami droga nie była najłatwiejsza, a do tego
robiliśmy mnóstwo zdjęc po drodze, więc rozciagneliśmy się na dość dużym
obszarze. Na efekt nie trzeba było długo czekać, po około godzinie marszu,
Grześ i Ania którzy szli na przedzie poszli za daleko ścieżką, która prowadziła
do asfaltowej szosy do Goreme i nie udało nam się ich zatrzymać i skierować
na boczne odgałęzienie którym my poszliśmy. Jak się później dowiedzieliśmy,
złapali wóz z arbuzami i podjechali nim do Goreme.
My tymczasem szliśmy dalej podziwiając krajobrazy, tyle że dobrze by
się rozejrzeć za jakimś obiadem, bo właśnie zbliżała się pora obiadu.
Jakby specjalnie na nasze życzenie po chwili przed nami pojawiła się ...
winnica, która już była po zbiorach, ale i tak urządziliśmy sobie tam
popas, gdyż winogron było tam tyle, że nie dość że wszyscy się najedliśmy
(i napiliśmy), to jeszcze zabraliśmy kilka torebek i plecaczków pełnych
winogron. Początkowo mieliśmy pewne obawy czy winogrona nadają się do
jedzenia wprost z krzaka, bo były całe pokryte grubą warstwą tufowego
pyłu, ale po kilku próbach okazało się że sa jadalne i potem już poszło
gładko. Gdy już wszyscy mieli dość winogron udaliśmy się w dalszą drogę
schodząc stopniowo coraz niżej.
Problem polegał jednak na tym, że szliśmy cały czas nad urwiskiem, fakt
że coraz niższym, ale chcieliśmy się dostać na dół, więc musieliśmy znaleźć
miejsce gdzie urwisko było na tyle niskie aby z niego zejść. Gdy po kolejnych
kilkunastu minutach marszu udało się nam znaleźć takie miejsce, w dolince
która wcinała się w płaskowyż którego skrajem cały czas szliśmy, czekała
nas jeszcze drobna trudność. Otóż ścieżka która do tej pory szliśmy prowadziła
przez wąziutką (około 0.5 m) za to dość długą (5-8 m) konstrukcję kamienna,
przypominającą nieco mostek, która wiodła kilkanaście metrów nad jedną
z odnóg dolinki do której zamierzaliśmy zejść. Było więc trochę emocji,
ale wszyscy przeszli bez większych problemów - wystarczyło patrzeć pod
nogi, a nie obok.
Gdy po chwili udało się nam zejść do dolinki czekała już tam na nas nagroda
w postaci opuszczonego gospodarstwa i leżącego tuż obok sadu jabłoniowego,
który był obsypany dojrzałymi jabłkami - wszak byliśmy w okresie zbiorów!
Po kolejnym popasie reszta plecaczków wypełniła się jabłkami, a my po
krótkiej wędrówce dotarliśmy do malutkiej wioseczki koło Goreme, gdzie
tubylcy sprzedawali (po 1$) małe żółwie i słoniki wyrzeźbione w onyksie.
Tam też od naszej grupy odłączył się Michał, który miał już dość wrażeń
na ten dzień i udał się skrótem wprost do Goreme, a reszta grupy (w tym
momencie było nas już tylko sześcioro) postanowiła wrócić do Goreme naokoło
przechodząc przez również ozdobioną grzybkami doline [no wlasnie jak sie
ona nazywa ?!]. Oczywiście
oprócz grzybków były tam też mieszkania, kościółki i .. gołębniki wykute
w skałach. Niebyło natomiast prawie wcale turystów, jeśli nie liczyć małej
grupki australijczyków. To co natomiast sprawiało, że dolinka wyglądała
jeszcze bardziej niesamowicie to były pojawiające się co kawałek opuszczone
sady owocowe w których obok jabłoni rosły granatowce i drzewa mające dziwne
owoce wyglądające jak skrzyżowanie jabłka z gruszką. Oczywiście wszystkie
one były obsypane owocami, więc dla nas spragnionych wody (bo nasze zapasy
były już na wykończeniu), były niemal jak rajskie ogródki. Idąc tą dolinką
wyszliśmy w końcu na drogę asfaltową którą wróciliśmy do Goreme, zachaczając
o Open Air Museum, które obejrzeliśmy z góry, a którego widok nas trochę
zniechęcił - była to dolinka podobna do tej po której chodziliśmy w Zelve,
tyle że wstęp zamiast 500 tysięcy kosztował zdaje się milion lirów, na
dodatek wewnątrz były wyasfaltowane alejki, ławeczki, dużo japońskiej
"stonki" i ... dodatkowe kasy przed co ciekawszym zabytkowym kościółkiem.
Jednym słowem turystyczna ohyda, nie dla nas!
Dlatego też udaliśmy się dalej drogą do Goreme gdzie dotarliśmy tuż po
zachodzie słońca, które w tamtym rejonie zachodzi bardzo szybko i w czasie
gdy tam byliśmy też dość wcześnie, bo około 18:15-18:30. W
drodze do hotelu zrobiliśmy też zakupy w miejscowym spożywczaku - czynnym
do ... pierwszej w nocy, w którym kupienie chleba o 23 nie było specjalnym
wyczynem. W hotelu zaś po takim dniu wrażeń urządziliśmy sobie kolację
do której oczywiście musiało być miejscowe, bardzo dobre zresztą wino.
Prawdziwa uczta winna czekała nas jednak dopiero następnego dnia.
|