Start

Dzień 11
13.10.1998, wtorek

Nastepny dzien
Poprzedni dzien
Mapa trampingu

Po śniadaniu, przygotowanym we własnym zakresie, udaliśmy się na otogar gdzie dość szybko udało się nam złapać minibus który nas podrzucił 7 km do doliny Zelve.

Dolina ta jest słynna z niezwykłych form skalnych powstałych w sposób naturalny (grzybki) jak i stworzonych przez człowieka (pieczary). Wszystko to było możliwe dzięki pokładom tufu wulkanicznego, skały tak miękkiej, że pod naciskiem palca zamieniała się w pył. W dolince (po wydaniu 600 lub 400 tysięcy lirów na bilet) oprócz grzybków mających zupełnie nieprawdopodobne kształty (np. jeden z grzybków wyglądał jak profil kobiety w czepku), znaleźliśmy też mnóstwo pomieszczeń wydłubanych przez ludzi w czasach wczesnochrześcijańskich, kiedy to chrześcijanie chronili się na tych terenach przed prześladowaniami. Oprócz pomieszczeń mieszkalnych, które były ze sobą połączone za pomocą tuneli i pionowych kominów, tworząc bardzo skomplikowane systemy połączeń, odkryliśmy też wiele mniejszych i większych kościółków, niektóre z nich były nawet pokryte wewnątrz prymitywnymi freskami. Niektóre z nich znajdowały się dość wysoko, dlatego aby się do nich dostać trzeba się było wspiąć dość wysoko po pionowych ścianach, korzystając z wydłubanych w skale schodków - w czym najlepszy był Grześ. W innych miejscach, gdzie można było się wdrapać korzystając z pionowych kominów, oprócz Grzesia również Renata i ja nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności wdrapania się na górę aby podziwiać roztaczające się stamtąd widoki na dolinę.

Po kilku godzinach, gdy byliśmy już wystarczająco brudni od tufowego pyłu udaliśmy się z powrotem do Goreme, tyle że pieszo. Mniej więcej po kilometrze dotarliśmy do miejsca gdzie znajdują się jedne z najbardziej charakterystycznych grzybków w całej Kapadocji, z jasną nóżką i ciemnym kapeluszem - wyglądają zupełnie jak prawdziwki, tyle że mają po kilkanaście metrów wysokości. Ponieważ była taka możliwość, więc Grześ nie odmówił sobie i wdrapał się na sam czubek jednego z grzybków.

Potem skręciliśmy z asfaltowej szosy w bok i w dalszą drogę udaliśmy się górami, wzdłuż pionowego urwiska, skąd roztaczały się wspaniałe widoki na krajobrazy Kapadocji. Ponieważ miejscami droga nie była najłatwiejsza, a do tego robiliśmy mnóstwo zdjęc po drodze, więc rozciagneliśmy się na dość dużym obszarze. Na efekt nie trzeba było długo czekać, po około godzinie marszu, Grześ i Ania którzy szli na przedzie poszli za daleko ścieżką, która prowadziła do asfaltowej szosy do Goreme i nie udało nam się ich zatrzymać i skierować na boczne odgałęzienie którym my poszliśmy. Jak się później dowiedzieliśmy, złapali wóz z arbuzami i podjechali nim do Goreme.

My tymczasem szliśmy dalej podziwiając krajobrazy, tyle że dobrze by się rozejrzeć za jakimś obiadem, bo właśnie zbliżała się pora obiadu. Jakby specjalnie na nasze życzenie po chwili przed nami pojawiła się ... winnica, która już była po zbiorach, ale i tak urządziliśmy sobie tam popas, gdyż winogron było tam tyle, że nie dość że wszyscy się najedliśmy (i napiliśmy), to jeszcze zabraliśmy kilka torebek i plecaczków pełnych winogron. Początkowo mieliśmy pewne obawy czy winogrona nadają się do jedzenia wprost z krzaka, bo były całe pokryte grubą warstwą tufowego pyłu, ale po kilku próbach okazało się że sa jadalne i potem już poszło gładko. Gdy już wszyscy mieli dość winogron udaliśmy się w dalszą drogę schodząc stopniowo coraz niżej.

Problem polegał jednak na tym, że szliśmy cały czas nad urwiskiem, fakt że coraz niższym, ale chcieliśmy się dostać na dół, więc musieliśmy znaleźć miejsce gdzie urwisko było na tyle niskie aby z niego zejść. Gdy po kolejnych kilkunastu minutach marszu udało się nam znaleźć takie miejsce, w dolince która wcinała się w płaskowyż którego skrajem cały czas szliśmy, czekała nas jeszcze drobna trudność. Otóż ścieżka która do tej pory szliśmy prowadziła przez wąziutką (około 0.5 m) za to dość długą (5-8 m) konstrukcję kamienna, przypominającą nieco mostek, która wiodła kilkanaście metrów nad jedną z odnóg dolinki do której zamierzaliśmy zejść. Było więc trochę emocji, ale wszyscy przeszli bez większych problemów - wystarczyło patrzeć pod nogi, a nie obok.

Gdy po chwili udało się nam zejść do dolinki czekała już tam na nas nagroda w postaci opuszczonego gospodarstwa i leżącego tuż obok sadu jabłoniowego, który był obsypany dojrzałymi jabłkami - wszak byliśmy w okresie zbiorów! Po kolejnym popasie reszta plecaczków wypełniła się jabłkami, a my po krótkiej wędrówce dotarliśmy do malutkiej wioseczki koło Goreme, gdzie tubylcy sprzedawali (po 1$) małe żółwie i słoniki wyrzeźbione w onyksie. Tam też od naszej grupy odłączył się Michał, który miał już dość wrażeń na ten dzień i udał się skrótem wprost do Goreme, a reszta grupy (w tym momencie było nas już tylko sześcioro) postanowiła wrócić do Goreme naokoło przechodząc przez również ozdobioną grzybkami doline [no wlasnie jak sie ona nazywa ?!]. Oczywiście oprócz grzybków były tam też mieszkania, kościółki i .. gołębniki wykute w skałach. Niebyło natomiast prawie wcale turystów, jeśli nie liczyć małej grupki australijczyków. To co natomiast sprawiało, że dolinka wyglądała jeszcze bardziej niesamowicie to były pojawiające się co kawałek opuszczone sady owocowe w których obok jabłoni rosły granatowce i drzewa mające dziwne owoce wyglądające jak skrzyżowanie jabłka z gruszką. Oczywiście wszystkie one były obsypane owocami, więc dla nas spragnionych wody (bo nasze zapasy były już na wykończeniu), były niemal jak rajskie ogródki. Idąc tą dolinką wyszliśmy w końcu na drogę asfaltową którą wróciliśmy do Goreme, zachaczając o Open Air Museum, które obejrzeliśmy z góry, a którego widok nas trochę zniechęcił - była to dolinka podobna do tej po której chodziliśmy w Zelve, tyle że wstęp zamiast 500 tysięcy kosztował zdaje się milion lirów, na dodatek wewnątrz były wyasfaltowane alejki, ławeczki, dużo japońskiej "stonki" i ... dodatkowe kasy przed co ciekawszym zabytkowym kościółkiem. Jednym słowem turystyczna ohyda, nie dla nas!

Dlatego też udaliśmy się dalej drogą do Goreme gdzie dotarliśmy tuż po zachodzie słońca, które w tamtym rejonie zachodzi bardzo szybko i w czasie gdy tam byliśmy też dość wcześnie, bo około 18:15-18:30. W drodze do hotelu zrobiliśmy też zakupy w miejscowym spożywczaku - czynnym do ... pierwszej w nocy, w którym kupienie chleba o 23 nie było specjalnym wyczynem. W hotelu zaś po takim dniu wrażeń urządziliśmy sobie kolację do której oczywiście musiało być miejscowe, bardzo dobre zresztą wino. Prawdziwa uczta winna czekała nas jednak dopiero następnego dnia.

 

Start
Poprzedni dzien
Nastepny dzien
Mapa trampingu
[1|2|3|4|5|6|7|8|9|10|11|12|13|14|15|16|17|18|19|20]