![]() |
|
|||||||||||
|
Rano wciągamy coś na szybko i pędzimy na przystanek dolmuszów, bo mamy wszak pół dnia opóźnienia w stosunku do planów. Dolmusze to takie pojazdy, zwykle mikrobusy, dość tanie, które jeżdzą po stałej trasie. Aby jednak dolmusz wyruszył w trasę musi się uzbierać wystarczająco dużo chętnych, co w naszym przypadku nie było problemem, gdyż nasza dziewiątka plus nasze plecaki wypełniały całego dolmusza dość skutecznie, czasem aż za bardzo. Gdy dotarliśmy na dworzec ok. 8:00 było tam prawie pusto. Nie dziwi nas to, bo w Turcji (zwłaszcza na prowincji) wszystko zaczyna działać właśnie o 8:00 - taka magiczna godzina, wcześniej praktycznie wszystko jest zamknięte. Przy wyjeździe z dworca stoi jednak kilka dolmuszów i grupka mężczyzn, zapewne ich właścieli. Piotrek dowiaduje się o cenę przejazdu do Troi i tu zaskoczenie - facet, wygladający na ich szefa rzuca cenę miliona lirów (ponad 3.5 dolca) od twarzy co jest strasznym zdzierstwem, gdyż według posiadanych przez Piotrka informacji powinno to być przynajmniej o połowę tańsze. No nic, czekamy, jak zobaczą, że nam się nie śpieszy (co jest oczywiście nieprawdą) to może zmienią zdanie. W tym czasie pojawiają się inne dolmusze, próbujemy zasięgnać języka co do ceny za przejazd do Troi, ale za każdym razem do rozmowy miesza się "szef", rzuca pare zdań po turecku i ... okazuje się, że przejazd do Troi wszędzie kosztuje tyle samo - milion! Znaczy się tubylcy też wymyślili coś a'la mafia taksówkowa! Czekamy dalej, Piotrek spokojnie pije piwo, Grześ się szwenda po okolicy, i nagle wraca z wiadomością ... dolmusze stoją, kawałek dalej, pod mostem na wyschniętej rzece. Dzięki temu odkryciu już po chwili siedzimy w dolmuszu, wiozącym nas do Troi, za trzy stówki od łba. Przy wyjeździe mijamy mafiosa, który nie kryje irytacji. Dojeżdzamy do Troi, kupujemy bilety - normalny kosztuje 500 tys. TL, a ulgowy 300 tys. Ja wziąłem nieważną legitymację studencka, która okazała się bardzo przydatna na miejscu, z wyjątkiem dwóch miejsc - właśnie Troi i Efezu. W innych miejscach działała bez zarzutu :) Wchodzimy więc do Troi i tu kolejna niespodzianka, niejaki Schliemann, który Troje odkopał w XIX wieku zrobił to tak skutecznie, że praktycznie nie ma tam czego oglądać. Największą atrakcją jest drewniany koń trojański postawiony specjalnie dla turystów, bo skarżyli się oni, że w Troi nie ma nic ciekawego, no to mają ... konia. W Troi udaje się nam też spotkać psa, który jest taki słaby albo leniwy, że gdy nadciąga wycieczka Japończyków (są (prawie) wszędzie, jak stonka!) nie robi to na nim żadnego wrażenia i wycieczka musi go obejść. Później dopiero okaże się, że był to jeden z niewielu psów jakie w ogóle udało nam się spotkać w Turcji. Kotów za to spotkaliśmy całą masę. Po obejrzeniu Troi (a raczej nędznych resztek dziewięciu Troji, bo budowane
były jedna na drugiej) wybieramy się w dalszą drogę do Bergamy, starożytnego
Pergamonu. Niestety Troja nie znajduje się przy głównej drodze biegnącej
wzdłuż wybrzeża Morza Egejskiego. Musimy się do niej dostać, jedyne 5
km, ale słonko przygrzewa coraz mocniej, a na dodatek mamy tyły czasowe,
więc spacerek po równinie nadmorskiej odpada. Znajdujemy minibus który
za milion podrzuca nas na skrzyżowanie. Jest południe, koło skrzyżowania
jedno drzewko dające niewielką ilość cienia, a przed nami perspektywa
złapania autobusu do Bergamy. Zapowiada się dłuższe czekanie, więc w ruch
idzie krem do opalania, powodzenie mają zwłaszcza te z wyższymi faktorami.
Tylko Piotrek podchodzi do tego ze spokojem. Grześ chodzi wzdłuż drogi
jako wabik na autobusy, gdyż ubrany na żółto w ciemnej czapeczce z daszkiem
z daleka rzuca się w oczy. I istotnie po ok. 20 minutach z ostrym piskiem
zatrzymuje się wielki autobus, który co prawda leci aż do Izmiru, ale
Bergama jest po drodze, więc się zabieramy. Cała akcja trwała może z minutę,
jedziemy. Po 2 godzinach jazdy wysiadamy na skrzyżowaniu 8 km od Bergamy,
bo autobus leci dalej do Izmiru. Na skrzyżowaniu już stoją dwie taksówki
(osobowe) a ich właściciele z miejsca do nas dopadają i koniecznie chcą
nas zawieść do Bergamy, po 2 bańki za samochód, jest nas 9 więc trzeba
by jechać w 2 samochody. Staramy się grzecznie, acz stanowczo podziękować
mówiąc, że dla nas za drogo i że poczekamy aż będzie jechał jakiś dolmusz.
I po chwili rzeczywiście, jeden dolmusz przejeżdża, zatrzymuje się, próbujemy
dowiedzieć się ile kierowca chciałby za podrzucenie nas. Niestety zanim
jeszcze zdążyliśmy usłyszeć odpowiedź, przybiegł jeden z dwóch taksówkarzy,
wrzasnał coś po turecku i kierowca dolmusza ruszył z piskiem i uciekł...Znaczy
znów mamy do czynienia z mafią! Na szczęście po wcześniejszych przygodach
wiedzieliśmy już co robić. Wzięliśmy plecaki i ruszyliśmy w kierunku Bergamy
pieszo. Nie uszliśmy jednak więcej jak 300 metrów gdy pojawił się kolejny
dolmusz który zgodził się nas zabrać za 250(?) tysięcy. Na szczęście bylismy
już tak daleko od mafijnych taksówek, że zanim ich kierowcy się zorientowali,
my już byliśmy w środku, a dolmusz ruszył. Po drodze okazuje się że Asklepion, podobnie jak większość tureckich zabytków jest ... terenem wojskowym, idzie się zatem do niego drogą przez poligon i nie można robić zdjęć, choć ładnie wygląda. Widać też Akropol na sąsiedniej górze, ale ... to też teren wojskowy. Zwiedzamy Asklepion (bilety są po 500000TL i 300000TL), najciekawsze wydają się pomieszczenia gdzie leczono ... snem i starożytne latryny. Po Asklepionie powinniśmy się wybrać na Akropol, który wydaje się leżeć na wyciągnięcie ręki, tyle że aby się tam dostąć trzeba wrócić na dół, do miasta i wdrapać się na sąsiednią górę. Schodzimy więc, a na dole okazuje się, iż do podejścia jest (tak twierdzi drogowskaz) 4 km pod ostrą górę. Decydujemy się na podjechanie zwłaszcza że jest po 16:00 a w tej okolicy ciemno robi się już około 18:30. Piotrek po chwili zajeżdża jakimś busem, ale bez siedzeń więc jedziemy na podłodze. Już po chwili jazdy stwierdzamy, że pomysł wzięcia busa był dobry, ale akurat tego to już może niekoniecznie, kierowca sprawia wrażenie jakby mu się gdzieś bardzo spieszylo i jakby jechał z ziemniakami na pace. Udaje nam się jednak dojechać na góre w dziewięciu, w miarę nieuszkodzonych, kawałkach. Oczywiście na górze jest kasa, ale kasa jest dla japońskiej stonki, my
wybieramy się boczkiem... Wchodzimy niezauważeni, tak nam się wydaje,
choć byliśmy jedyną grupą przed kasą - wszak październik to już zdecydowanie
po sezonie. Schodząc dalej w pewnym momencie przystajemy, bo w dole widać budkę strażniczą, wygląda jak wojskowa, obok płot i zapory na drodze z drutu kolczastego. No niby nic nadzwyczajnego, w końcu w koło sa tereny wojskowe, tyle, że ta budka i te zapory wygladają jakoś dziwnie, po kilku sekundach, łapię co jest nie tak. Wygląda jakbyśmy to my byli na terenie wojskowym i chcieli z niego wyjść! Hmm, robi się ciekawie, zwłaszcza, że słońce w tamtym regionie bardzo szybko zachodzi. Zmieniamy więc dyskretnie kierunek i idziemy dalej w dół. W końcu dochodzimy do drogi, która prowadzi w dół, do miasta. I tu kolejna niespodzianka, no tak jest droga...w dół...tyle, że jest też płot pomiędzy nami a drogą, w dodatku z drutem kolczastym na górze. No fajnie, nie ma co! Idziemy wzdłuż płotu, gdzieś się musi w końcu skończyć! Po ok. 200 metrach w istocie jest niski metalowy szlaban którego pilnują tubylcy. Średnia wieku tubylców ... około 5 lat :) Tubylców udaje się nam przekonać za pomocą kilku cukierków aby nas wypuścili. Są tak tym zachwyceni, że jeszcze wskazują nam skrót do miasta, dzięki czemu docieramy do centrum w 20 minut. Po drodze możemy podejrzeć życie tubylców na peryferiach miasta, gdzie zwykle turyści nie docierają. W drodze powrotnej zaczynamy też myśleć o naszych plecakach, które zostawiliśmy w ogródku przed cukiernią ładnych parę godzin temu. Gdy docieramy do cukierni okazuje się że nie tylko jest ona wciąż otwarta, ale właściciel jest bardzo rozmowny i jak zwykle na stole ląduje herbata. Jest już późno więc na wydostanie się z Bergamy szanse są już niewielkie, zatem potrzebujemy hotelu. Oczywiście w Turcji każdy ma jakiegoś arkadasza (czyli przyjaciela), który jest hotelarzem. Nie inaczej było w przypadku naszego cukiernika, po paru minutach przyszedł on z tubylcem, który zaproponował nam nocleg po rozsądnej cenie (3.9$ od głowy) i w przyzwoitych warunkach. Ładujemy się więc do hotelu, po czym razem z Grzesiem wybieramy się jeszcze na miasto zjeść jakąś kolację. Po obejrzeniu cenników wszystkich czynnych knajp i krótkim (ale obowiązkowym) targowaniu ordynujemy sobie po kebabie i piwku, wszystko za ok. 3$ od każdego.
|