Start

Dzień 18
20.10.1998, wtorek

Nastepny dzien
Poprzedni dzien
Mapa trampingu

Rano gdy robiliśmy sobie śniadanie okazało się, że wszystko w hotelu nie może działać perfekcyjnie - znów nie było ciepłej wody, podobnie jak dzień wcześniej. Wtedy jadnak zwalano wine na awarię w mieście, ale żeby awaria była codziennie i to rano ? Według nas problem polegał raczej na tym, że ciepła woda brała się ze zbiorników na dachu - w ciągu dnia było dość ciepło aby się mogła nagrzać, ale w nocy temperatura spadała w okolice zera wiec rano z kranu leciało to co leciało. Ponieważ w cenie na którą umówiliśmy się dwa wieczory wcześniej było ustalone, że ciepła woda będzie dlatego zapowiedzieliśmy już poprzedniego wieczora, że jeśli ciepłej wody rano nie będzie to zamiast 1,25 mln od osoby za noc zapłacimy tylko po 1 mln. Rachunek mieliśmy uregulować przed wyjazdem z Tatvan, który miał nastąpić według rozkładu jazdy o 8:00. Umówiliśmy się więc na spotkanie w recepcji hotelu o 7:55, gdzie miał już na nas czekać Piotrek po zapłaceniu za hotel. Grześ i ja jak zwykle mieliśmy niewielkie problemy aby zdążyć na czas i w recepcji byliśmy o 7:57.

Przychodzimy a tu ... awantura, bo młody Turecki (chyba syn właściciela) za nic nie chciał się zgodzić abyśmy zapłacili po milionie i twardo obstawał przy swoim, bo ciepła woda była (to że tylko wieczorem dla niego nie miało znaczenia). Zanim zeszliśmy do recepcji awantura była już mocno zaawansowana, a gdy w końcu tam się pojawiliśmy sięgła zenitu, gdyż ... po drugiej stronie ulicy właśnie pojawił się nasz autobus. Tubylec pieniędzy nie chciał wziąść (bo było ich za mało), a my nie zamierzaliśmy ustąpić (w końcu nie z takimi problemami dawaliśmy sobie radę dotychczas). Gdy postanowiliśmy zostawić pieniądze na ladzie i zbierać się do autobusu, tubylec wysłał jednego swojego po policjanta. Na taki obrót spraw nie byliśmy specjalnie przygotowani, a wychodzenie z hotelu zostałoby z pewnością potraktowane przez miejscową policję jako ucieczka z miejsca przestępstwa, a ponieważ bylismy w Kurdystanie (Bitlis jest niedaleko!), więc woleliśmy nie ryzykować i poczekaliśmy, aż tubylec który miał sprowadzić policjanta wrócił. W istocie po chwili tubylec wrócił, policjant też się pojawił, ale do środka hotelu nie wszedł. Piotrek znów zaczął się z kierownikiem hotelu wykłócać o zapłatę, w czym pomagał nam nasz kierowca (znał angielski!) który dzień wcześniej wiózł nas na Nemrut, a który w międzyczasie pojawił się u nas w hotelu. Po kilku kolejnych minutach kłótni, nerwowego brania się do wyjścia i odkładania plecaków z powrotem, kierownik hotelu stwierdził, że fortel z policjantem się nie uda (mieliśmy tłumacza!) i zgodził się w końcu na kwotę miliona lirów od osoby za noc. Nietety gdy Piotrek walczył jak lew o nasze wspólne pieniądze, zrobiło się 10 po ósmej i po naszym autobusie nie pozostały nawet spaliny.

Musieliśmy więc złapać coś innego, poszliśmy więc do biura firmy autobusowej na drugą stronę ulicy. Po raz kolejny okazało się, że liczebność naszej grupy ułatwia załatwienie dużej liczby spraw. Ponieważ firma była prywatna i (co jest naturalne) chciała zarobić, więc szef stwierdził że dla 9 osób opłaca się zorganizować specjalny kurs do Van - mikrobus miał się pojawić o 8:30. Był 10 minut później, co w tej części Turcji i tak było niezłym wynikiem.

Zapakowaliśmy się do czerwonego, wygladającego na nowiutkiego, Forda Transita, a nasze plecaki powędrowały na dach. W autobusie zostały może ze 3 wolne miejsca, ale kierowca stwierdził, że takie dobro nie może się zmarnować, zrobiliśmy więc 3 rundki główną ulicą miasteczka, w czasie których jeden z tubylców, trudno stwierdzić czy to był pasażer czy ktoś a'la konduktor, wystawał do połowy przez okno i darł się w niebogłosy "Vaaaann! Vaaaann!". Po pierwszej rundce dosiadło się 2 Kurdów, po drugiej było nas już 14 oprócz kierowcy, czyli tylu na ile rejestrowany jest samochód. Kierowca zrobił jednak jeszcze jedną rundkę - zastanawialiśmy się po co. Po chwili już wiedzieliśmy. Dosiadło się jeszcze 3 tubylców - usiedli na małych plastikowych stołeczkach w przejściu, które wyciągnął z zakamarków kierowca. Byliśmy przekonani to że już koniec łapania pasażerów, ale gdzie tam. Ujechaliśmy może z 300 metrów, gdy minibus znów się zatrzymał bo jeden tubylec chciał się zabrać tyle, że był ... bez butów którymi właśnie zajmował się uliczny pucybut. Tym sposobem musieliśmy poczekać ze 2 minuty, aż pucybut skończy i pasażer zapakuje się do środka. Tyle że pasażer zamiast wsiadać, podszedł do kierowcy, coś do niego zagadał i ... zaczął się cyrk. Kierowca wysiadł i pootwierał wszystkie drzwi Forda. Okazało się że pasażer ma do zabrania ... bagaż podręczny. Samo to nas zdziwiło, że kierowca chce coś jeszcze do środka zapakować - w końcu siedzieliśmy jak sardynki - ale dopiero gdy po chwili kilku rosłych tubylców przyniosło bagaż, oczy zrobiły nam się okrągłe ze zdziwienia. Tym bagażem były 4 drewniane belki o przekroju 10x10 cm i długości gdzieś ze 4 metry! Wszyscy pasażerowie musieli podnieść nogi i tym prostym sposobem zrobiło się miejsce dla belek. W końcu pasażer "z belkami" też się zapakował i w 19 osób (w tym kierowca) wyruszyliśmy w drogę do Van.

Pierwszy posterunek kontrolny był na rogatkach miasteczka, jednak papierów pasażerów w ogóle nie ogładano, być może z tego powodu, że nasza grupa wyraźnie się wyróżniała wyglądem wśród tubylców, a reszta pasażerów to byli wyłącznie mężczyźni, i to dość zaawansowani wiekiem, czyli zdecydowanie nie wyglądali na partyzantów. Jechaliśmy wzdłuż brzegu jeziora Van które tylko chwilami znikało nam z oczu gdy musieliśmy pokonać jakiś grzbiet górski schodzący do jeziora w poprzek naszej drogi. Busik jechał dość wolno, bo nie dość że był niemiłosiernie przeładowany to i droga była dość trudna (góry wokół mają wszak ponad 3500 m wysokości), a miejscami zupełnie zniszczona (jechało się wprost po piasku, nawet nie po kamieniach!). Dzięki temu mogliśmy dość dokładnie przyjrzeć się efektom cichej wojny między partyzantką PPK (czyli Partii Pracującycych Kurdystanu), a armią turecką - spalonym, zburzonym domom i zniszczonym mostom. Widać jednym słowem, że prowadzona tu jest regularna wojna, a po wyglądzie posterunków wojskowych i patroli mijanych po drodze widać, że wojsko nie czuje się tu zbyt pewnie.

Wszystkie posterunki (po drodze do Van naliczyłem ich siedem) były silnie umocnione, obłożone workami z piaskiem i każde posiadało jedno, a czasem 2 gniazda ciężkich karabinów maszynowych. Do tego dochodziły transportery opancerzone i samochody pancerne - jednym słowem wyglądały zdecydowanie bardziej groźnie niż te które mijaliśmy w drodze z Urfy do Diyarbakir. Myśleliśmy że na tej trasie uda nam się też spotkać ... czołgi, bo poprzedniego dnia wcześnie rano, jeszcze przed naszym śniadaniem, przejechały sobie przez centrum Tatvan kierując się w kierunku Van. Niestety, widać pojechały trochę bardziej na południe w kierunku Siiritu gdzie PPK jest najsilniejsza i gdzie regularnie toczą się najcięższe walki.

Początkowo myślelismy też o tym aby do Van dostać się promem który pływa z Tatvan do Van, a który zapewnia między innymi łączność kolejową między Istambułem a Teheranem, zwłaszcza że cena była zbliżona do autobusu, a widoki bez porównania ładniejsze. Niestety czas podróży (około 6 godzin) i brak rozkładu jazdy (prom teoretycznie miał odpłynąć o 4 rano, ale nasz kierowca z Nemrutu twierdził że "odpłynie, jak odpłynie"), spowodował że nie chcąc ryzykować i tracić czasu wybraliśmy się autobusem, co okazało się roztropnym posunięciem. Okazało się bowiem, że prom zamiast o 4 rano wypłynął dopiero o 8 i mogliśmy go zobaczyć gdy jechaliśmy wzdłuż brzegu.

Kolejną zaletą wybrania się autobusem była możliwość obejrzenia jednej z największych atrakcji wschodniej Turcji (środkowego Kurdystanu jak kto woli) - ormiańskiego kościółka Akdamar, którego w przypadku podróży promem nie mielibyśmy żadnych szans zobaczyć. Kościółek ten znajduje się na niewielkiej wysepce na jeziorze Van, i został zbudowany przez Ormian w IX w., (u nas wtedy jeszcze "rządził" Swarożyc!), i w bardzo dobrym stanie dotrwał do naszych czasów. Ormianie którzy zbudowali ten kościółek zamieszkiwali te tereny nieprzerwanie aż do 1915 roku, kiedy to Turcy postanowili wyrżnąć wszystkich Ormian (około 1,5 mln ludzi) którzy mieszkali na tych terenach. Zajęło im to 2 lata, ale zrobili to bardzo skutecznie - niewielkie skupiska Ormian można spotkac już tylko na północy Turcji przy granicy z Armenią. Od tego czasu (1915 r.) kościółek Akdamar stoi zupełnie nie remontowany i aż dziw bierze, że do tej pory nikt go nie zburzył, co może jednak po części tłumaczyć to, iż stoi sobie zupełnie na uboczu w miejscu które nie ma żadnego znaczenia strategicznego.

Do przystani łódek pływających na wysepkę Akdamar nasz bus dotarł około wpół do dwunastej. Szybko wyładowaliśmy się z busa i lecimy zobaczyć jak wygląda sytuacja z łódkami. Jest już po sezonie, jeśli w tej części Turcji w ogóle ma rację bytu stwierdzenie "sezon turystyczny", i na brzegu stoją dwie łajby. Z jednej z nich właśnie wytacza się grupka 4 Japończyków (są nawet tu!) i ładuje się do naszego busa. Uzmysławia to nam że bedziemy mieć podobny problem po powrocie, a czas nam bardzo gonił, bo chcieliśmy jeszcze tyle zobaczyć! Póki co jednak zostawiamy plecaki w kasie gdzie kupujemy bilety na łódkę. Czeka już tam (ponoć godzinę) jeden Szwajcar, który też chce się dostać na wyspę. Łódka jednak odpływa dopiero gdy uzbiera się conajmniej 8 chętnych osób, a nasza grupa liczy ... 9 więc z miejsca ruszamy (po raz kolejny okazuje się jakie korzyści daje podróżowanie taką grupą).

Podróż na wyspę trwa 15 minut. I tu kolejna niespodzianka - nie ma kasy, mimo iż są kosze na śmieci i nawet toalety (jedne z czystszych jakie udało nam się spotkać na wschód od Kapadocji). Chyba jest już mocno po sezonie. Kościółek jest faktycznie niewielki, a mimo to jego obejrzenie zajmuje nam prawie godzinę. Wszystko za sprawą wspaniałych płaskorzeźb pokrywających dokładnie od zewnątrz wszystkie jego ściany. Można doszukać się na nich postaci Adama, Ewy i węża; Jonasza którego połyka wieloryb; Abrahama który ofiarowuje Izaaka (jest też oczywiście ręka Boża która mu w tym przeszkadza); Św. Jerzego walczącego ze smokiem i mnóstwo innych przypowieści biblijnych. Na głównym portalu da się wyraźnie odszukać napisy w alfabecie ormiańskim co nie pozostawia cienia wątpliwości do budowniczych i użytkowników tej budowli. Interesujące okazały się również freski wewnątrz światyni, mimo iż wszystkie przewodniki twierdziły co innego, lub wręcz pomijały wnętrze kościoła jako zupełnie nieinteresujące. W nawie bocznej znaleźliśmy fresk przedstawiający Jezusa i 12 apostołów, którzy nie mieli wydrapanych oczu - widomego znaku że na tereny te przybyli muzułmanie, którym religia zabrania przedstawiania postaci ludzkich na obrazach. Co więcej tynk na którym był namalowany ten fresk częściowo odpadł odsłaniając, ... starszy fresk ukryty pod nim na którym przedstawiona była postać Jezusa.

Całej wysepki nie udało się nam obejść mimo iż była naprawdę niewielka, gdyż jej część jak można się było spodziewać jest ... terenem wojskowym - w końcu w Turcji wokół wszelkich cenniejszych zabytków są tereny wojskowe. Zapakowaliśmy się więc ponownie na łódkę i po kwadransie wylądowaliśmy na brzegu przy drodze z Tatvan do Van, do którego mieliśmy jeszcze około 60 km jazdy.

Po chwili podjechał minibus który przywiózł jakąś kolejną małą grupkę (będą musieli czekać aż uzbiera się 8 osób lub zapłacić wiecej, hihi!) chyba znowu Japończyków, więc dopadamy kierowcy aby nas zabrał do Van. Kierowca zgadza się, ale za 300 od osoby, podczas gdy my wiemy, że taka usługa "chodzi" po 250 od osoby. Możemy czekać na inną okazję, ale szkoda nam czasu na stanie w południe na szosie, decydujemy się na jazdę za 300. Jak się później okazało, była pierwszą ze szczęśliwych decyzji która pozwoliła nam zobaczyć w Kurdystanie tyle, ile zobaczyliśmy.

W drodze do Van wypytujemy Szwajcara który też się z nami zabrał o tanie noclegi w Van, bo on już tam się siedzi od paru dni. Dostajemy parę namiarów. Na miejsce docieramy tuż przed drugą po południu. Piotrek od razu zaczyna bieg po okolicznych hotelach w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego dla nas (jak się potem okazało pojęcie tani hotel w przypadku Szwajcara i Polaka to zupełnie coś innego). Ponieważ wymyśleliśmy (a dokładnie to Renata), że chcemy pojechać obejrzeć jeszcze jedyną twierdzę kurdyjską - Hosap Kalesi, która znajduje się ponad 60 km na wschód od Van, dlatego też w czasie gdy Piotrek szukał hotelu, Ania z Grzesiem wybrali się na poszukiwanie przystanku dolmuszów, tudzież zorientować się w cenach, a Gosia, Renata i ja zaczeliśmy poszukiwać lokalnego targowiska gdzie moglibyśmy zrobić tanie zakupy po powrocie z twierdzy.

Reszta w tym czasie pilnowała plecaków, co nie było zajęciem prostym, gdyż już sama nasza obecność w takiej ilości egzemplarzy na ulicy wzbudzała dużą sensację (do tego stopnia że nie dało się przejść chodnikiem, bo wszyscy się zatrzymywali aby obejrzeć nas i nasz ekwipunek), a do tego każdy z tubylców próbował nawiązać z nami kontakt za pomocą języka obcego (czyli angielskiego). Niestety znajomość ta sprowadzała się do jednego zwrotu: "Hello! What's your name?", który zdażało się słyszeć co parę sekund.

Gdy wróciliśmy po kwadransie, okazało się że nie tylko wiemy już gdzie jest targ i jakie są ceny (niskie!), ale Ania z Grzesiem namierzyli też dolmusze, więc gdy po kolejnych 20 minutach pojawił się Piotrek z informacją o hotelach, przeprowadziliśmy tak szybką akcję jak jeszcze nam się nie zdażyło.

Było za 25 trzecia po południu, a wiedzieliśmy że jeśli chcemy pojechać do Hosap, to z Van musimy wydostać się przed 3, bo inaczej nie zdążymy wrócić przed zmrokiem do Van, a po zmroku wojsko zamyka drogi. W ciągu minuty mieliśmy wybrany hotel (nazywał się "Ipek Otel"), po 5 minutach byliśmy już w hotelu, po kolejnych 7-8 już byliśmy gotowi do drogi (Krzyś z Michałem stwierdzili że mają dość wrażeń i zostają w Van), w kolejne 5 minut dotarliśmy skrótem na przystanek dolmuszów. Cenę mieliśmy już wstępnie stargowaną przez Grzesia, więc po krótkim targowaniu Piotrka, kierowca powiedział, że musimy wyjechać przed 3, inaczej nie jedzie. Na nasze stwierdzenie, że chcemy jechać NATYCHMIAST, tubylec spojrzał na zegarek, stwierdził że jest za 4 trzecia i ... się zgodził. Po 20 sekundach byliśmy już w środku i wyjeżdzaliśmy z Van.

Z Van do Hosap Kalesi jest około 60 km, niby niedaleko, tyle że po drodze (na odcinku niespełna 20 km) musieliśmy wdrapać się z poziomu jeziora Van (1777 m n.p.m.) na przełęcz o wysokości ponad 2300 m. Busik którym jechaliśmy miał z tym spore problemy, ale i inne pojazdy na tej trasie radziły sobie nie lepiej. Dodatkową przeszkodą były posterunki wojskowe pojawiające się jeszcze częściej niż na trasie z Tatvan do Van. Pierwszy pojawił się dość późno, bo dopiero po przekroczeniu przełęczy, koło miejscowości Gurpinar. W przeciwieństwie jednak do wcześniejszych posterunków gdzie przejeżdżaliśmy praktycznie bez kontroli, na tych posterunkach kontrolowano nasze papiery dość dokładnie.

Na jednym z posterunków, który znajdował się obok tamy tworzącej dość duże, sztuczne jezioro na małej górskiej rzece zabawiliśmy trochę dłużej. Do naszego pojazdu przyszedł wojak uzbrojony w kałasza (w tych okolicach nic innego nie ma szansy działać) i zarządał papierów. Spojrzał na nasze paszporty i zapytał się po turecku skąd jesteśmy. Na nasze stwierdzenie - "Polonia", popatrzył na nas, na nasze paszporty (część miała jeszcze z napisem PRL), oglądał je dokładnie dalej (w końcu w środku było tyle ciekawych stempelków i nalepek z różnych krajów świata!), wypytywał nas od niechcenia dokąd jedziemy i po co, ale wyglądało że coś mu się nie zgadza. W końcu Gosia wymyśliła, że tubylec pewnie nie wie co to jest Polonia, więc wyciągnęła jakąś małą mapkę Europy i pokazała mu palcem gdzie jest Turcja i gdzie jest Polonia. Okazało się, że był to bardzo dobry pomysł, bo po tej prostej operacji, na twarzy wojaka pojawił się szeroki uśmiech, oddał nam szybko paszporty i pozwolił jechać dalej.

W efekcie tych wszystkich przymusowych postojów, pomimo iż nasz kierowca jechał dość szybko, to na miejsce dotarliśmy dopiero kwadrans po 4. Już z daleka twierdza robiła wielkie wrażenie, gdyż wznosiła się na kilkudziesięciometrowej skale oświetlonej promieniami słońca dość szybko zniżającego się ku horyzontowi. U podnóża skały rozsiadła się niewielka wioska kurdyjska licząca kilkadziesiąt chałup, przed którymi na podwórkach stały zapasy opału, czyli kozie odchody w postaci suszonych placków tworzące wysokie na kilka metrów piramidy. Podjechaliśmy pod bramę twierdzy i tu kolejna niespodzianka. Brama zamknięta, a w okolicy nie ma żywej duszy. Co gorsza nie mamy za bardzo czasu na szukanie we wiosce kogoś kto może mieć klucz, na szczęście nasz kierowca po chwili przyszedł z kilkunastoletnim chłopcem, który posiadał klucz do twierdzy. Po kilku minutach targów zapłaciliśmy za wejście, okazało się, że twierdza to muzeum, i ma nawet ustalone godziny otwarcia (tyle że turyści pojawiają się na tyle rzadko, że z reguły jest zamknięte) i cenę biletu wstępu.

Weszliśmy więc do środka, a po paru minutach wdrapaliśmy się na sam szczyt skały. Ze szczytu mieliśmy wspaniały widok na okolice - wysokie góry (ponad 4000 m wysokości), całkowicie pozbawione roślinności, w kolorze żółto-czerwonym co nadawało im jeszcze bardziej niesamowity widok. Patrząc w kierunku wschodnim, na linii horyzontu można było dostrzeć wzgórza, gdzie obowiązywało już prawo koraniczne (szariat) czyli terytorium Iranu. Zaś w kierunku południowym do Iraku, gdzie na pograniczu z Turcją Saddam Husajn walczy z Kurdami, było zaledwie 120 km. Gdybyśmy mieli ze dwa dni więcej czasu pewnie wybralibyśmy się aż do Hakkari, bo tam też było parę interesujących miejsc do zobaczenia. A tak Hosap Kalesi był najbardziej na wschód wysuniętym punktem naszej podróży. Ze szczytu widać też było teren podgrodzia, czy też dawnych zabudowań gospodarczych twierdzy, które w świetle zachodzącego słońca wyglądały jak ... smok wylegujący się u podnóża twierdzy. Zupełna bajka.

Niestety słońce szybko zachodzi na tej szerokości geograficznej, a na dodatek bardzo wcześnie (już 20 po piątej robi się ciemno) bo w całej Turcji obowiązuje ten sam czas (godzinę do przodu w stosunku do polskiego), choć rozciągłość południkowa Turcji ze wschodu na zachód to 20 stopni! W efekcie musimy się śpieszyć aby nam drogi nie zamknęli.

Ledwie wyjeżdżamy z wioski w drogę powrotną do Van, gdy zatrzymują nas na posterunku. Turek przychodzi bierze nasze paszporty, ogląda je dokładnie, po czym idzie z nimi do biura (czytaj bunkra). Przeżywamy kilka minut nerwówki - o co im chodzi - puszczą, nie puszczą - a może po prostu chcą na spokojnie obejrzeć wizy amerykańskie, indyjskie czy chińskie, które mogli tam znaleźć ? Czort jeden ich wie. Po chwili pojawia się Turek który zabrał nam paszporty w towarzystwie drugiego, który wygląda jak jego szef i trzyma w ręku nasze paszporty. Potem szef bieże po kolei nasze paszporty, jeszcze raz je ogląda, oddaje je, pyta się dokąd jedziemy i ... pozwala jechać. Tego nam, ani naszemu kierowcy nie trzeba dwa razy powtarzać, ostro ruszamy, zwłaszcza że tarcza słoneczna zaczyna się już chować za pobliskimi szczytami gór.

Po drodze zatrzymują nas jeszcze tylko na jednym posterunku, koło zapory, ale gdy wojak który nas kontrolował w tamtą stronę, tylko zobaczył Gosię, natychmiast się uśmiechnął, nie chciał oglądać naszych papierów i kazał jechać. Po drodze jeszcze widzieliśmy z drogi resztki twierdzy urartyjskiej sprzed 3 tys. lat. Jadąc do Hosap stwierdziliśmy że obejrzymy ją w drodze powrotnej, ale niestety okazało się że już zabrakło nam na to czasu. Do Van dotarliśmy parę minut po 18 bez specjalnych przeszkód, choć ostatnie 30 km jechaliśmy już całkowicie po ciemku, mijając po drodze dwa posterunki wojskowe.

Po powrocie do hotelu nie mamy chwili odpoczynku. Od razu idziemy we czwórkę - Gosia, Renata, Grześ i ja - na targ owocowy, leżący tuż obok naszego otelu, aby zakupić "małe conieco" na imprezę którą chcemy zrobić wieczorem. Wybór jak i ceny owoców są dość zachęcające, niestety z tubylcami nie idzie dogadać się w żadnym ludzkim języku (nawet po turecku mamy problem!). Sytuacja wydaje się zupełnie beznadziejna, kiedy Gosia wpada na pomysł, wyciąga kalkulator i karze sprzedawcy "wycisnąć" cenę. Podobnie jak w wielu innych miejscach gdzie nie mogliśmy się za nic dogadać, ta metoda okazała się bardzo skuteczna. W efekcie już po 5 minutach nabyliśmy (za 1,1 mln lirów) 1 niezbyt dużego jak na tutejsze warunki arbuza (miał coś koło 8 kg) i melona (prawdziwego! - nie mylić z watermellonem - te były wszędzie), które w Van zobaczyliśmy poraz pierwszy, a które przywożone tutaj były ponoć z Iranu.

Ponieważ planowaliśmy jutro z rana zrobić ostatnie tanie zakupy przed wylotem z Van, a właśnie kończyły się nam liry dlatego postanowiliśmy odszukać ... bankomat który widzieliśmy po drodze na przystanek dolmuszów. Bankomatów w Van widzieliśmy kilka, ale tylko ten jeden do którego się kierowaliśmy miał magiczną nalepkę VISA, co samo w sobie było widokiem niezwykłym w tak dzikiej części Turcji. Idąc główną ulicą Van w kierunku banku z bankomatem mijaliśmy po drodze stragany na których można było kupić najróżniejsze rzeczy od plastikowych misek, przez chleb w postaci "ścierki", na pieczonych kasztanach skończywszy. Te ostatnie były zresztą bardzo dobre - próbowaliśmy - smakowały jak skrzyżowanie bobu i pieczonych ziemniaków.

Jednak co innego nas zaintrygowało. Na każdym straganie stała butla gazowa z przykręconą do niej niewielką lampą gazową. Były jednak nieużywane. Już po chwili mieliśmy się jednak dowiedzieć ich przeznaczenia. Gdy dochodziliśmy do bankomatu, nagle na ulicy zrobiło się ... zupełnie ciemno, a po chwili jedno po drugim zaczeły zapalać się światełka z lamp gazowych. Przed większymi sklepami wystawione były spalinowe generatory prądu, które również po chwili zapełniły warkotem całą ulicę. Z przygotowania tubylców i ich reakcji na zaistniałą sytuację mogliśmy wnosić, że nie była to dla nich jakaś specjalnie zaskakująca sytuacja. Prądu nie było przez może 20 minut po czym wrócił równie niespodziewanie jak się pojawił, na ... 10 minut i znowu znikł. Sytuacja ta powtarzała się wielokrotnie mniej więcej do 22 kiedy to prąd wrócił na stałe. Początkowo myśleliśmy że to jakaś awaria, ale przygotowanie tubylców sygerowało coś innego. W końcu wymyśleliśmy, że musiała to być świadoma polityka władz tureckich, które chciały w ten sposób uprzykrzyć życie mieszkańcom (prawie wyłącznie Kurdom), twierdząc np. że wyłączenia mają na celu zapobierzenie atakom partyzantów kurdyjskich na miasto.

Po dotarciu do bankomatu okazało się, że ma on własne zasilanie i działa. Zaryzykowaliśmy wybranie z niego pieniędzy i okazało się, że z kart VISA wyemitowanych przez PKO BP i WBK udało się w tak niezwykłym miejscu i okolicznościach, bez problemów wybrać liry, natomiast z karty wyemitowanej przez Citibank niestety nie. Pechowcem okazał się Grześ, który miał na szczeście też VISĘ wydaną przez PKO BP, ale ... nie pamiętał PINu. Postanowił zatem ... zadzwonić z komórki do domu po PIN. Zaczęliśmy biegać po ulicy, bo jak na złość w okolicy nie było sygnału, choć w hotelu był max. W końcu wpadliśmy na pocztę gdzie sygnał był i były też ... tradycyjne automaty telefoniczne. Tubylcy patrzeli na nas dziwnie - nie dość że białasy, to jeszcze przychodzą na pocztę żeby z komórki zadzwonić! Pomimo dwóch telefonów do Polski Grześ PINu się nie dowiedział, więc był zmuszony wymienić dolary, zresztą po niezbyt korzystnym kursie.

Wracając do hotelu rozglądaliśmy się za skrzyżowaniem, na którym byłaby umieszczona strzałka wskazująca drogę do Iranu (widzieliśmy takie w przewodniku po Turcji i chcieliśmy zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie), ale na żadnym skrzyżowaniu które mijaliśmy nie mogliśmy takiej strzałki znaleść. Tuż koło hotelu natykamy się na tubylca, który sprawiał wrażenie, że zna conieco angielski. Wrażenie okazało się nie do końca słuszne, ale z pomocą zdjęcia z przewodnika udało się Grzesiowi z nim dogadać. Okazuje się że takie strzałki owszem są, ale na peryferiach miasta, zaś w centrum gdzie byliśmy, na ich znalezienie nie mieliśmy żadnych szans. Długie chodzenie po Van dawało nam do zrozumienia, że dobrze by było coś zjeść. Wróciliśmy więc do hotelu i zorganizowaliśmy imprezę której głównymi bohaterami były świeżo zakupiony arbuz i melon. Mimo iż wyglądały na niewielkie (w końcu mogliśmy kupić np. arbuza 15 kilogramowca) to w 6 osób (Piotrek mimo iż się do niego dobijaliśmy nie przyszedł, chyba już spał) wsuwaliśmy go przez bite 3 godziny i z ledwością daliśmy mu radę. Jak każda impreza również nasza wymagała oprawy muzycznej - w naszym przypadku z ulicy dobiegały dźwięki, które przypominały skrzyżowanie disco polo i muzyki indian Ameryki Południowej. Do tego dochodził muezzin który przypominał nam, że wciąż jesteśmy w Turcji. Po skończeniu arbuza okazało się, że sama skórka waży około kilograma, więc zjedliśmy trochę ponad kilo na osobę, co jednak w zupełności wystarczyło aby nie było już chętnych na melona. A ponieważ następnego dnia zamierzaliśmy wcześnie wstać, więc gdy tylko udało nam się skończyć arbuza, szybko poszliśmy spać.

 

Start
Poprzedni dzien
Nastepny dzien
Mapa trampingu
[1|2|3|4|5|6|7|8|9|10|11|12|13|14|15|16|17|18|19|20]