![]() |
|
|||||||||||
|
Ten dzień zaczeliśmy podobnie do poprzedniego - zrobiliśmy sobie szybkie śniadanie i wcześnie rano tj. o 8:00 pojawiliśmy się w biurze THY, co było o tyle proste, że biuro to było oddalone około 50 metrów od hotelu w którym spędziliśmy ostatnią noc. Przybyliśmy więc punktualnie, ale musieliśmy poczekać jeszcze około kwadransa, aż wszyscy pracownicy biura pojawili się w pracy. Wtedy pani od komputera (okazało się że inna niż wczoraj, która pilotowała od początku "nasz przypadek") stwierdziła że owszem miejsca są, ale będzie musiała poprosić koleżankę z Istambułu aby zarezerwowała dla nas miejsca bo ... komputer znów jej nie działa. Powisiała więc około 15 minut na telefonie, coś pracowicie notując, by wreszcie zadać pytanie na które (przynajmniej ja) czekaliśmy od dawna: W jaki sposób dokonamy płatności za bilety ? Ponieważ przelot nie był planowaną atrakcją, a był dość kosztowny (22,3 mln lirów, co odpowiadało niemal 80$), więc część grupy zdecydowała się na zapłacenie kartami VISA, dzięki czemu mogliśmy przechować dolary na dalszą część podróży, gdzie posłużenie się nimi będzie na pewno prostsze niż plastikiem. Reszta grupy miała na tyle wysokie zapasy waluty (również dzięki temu, że Piotrek robił co mógł aby nasze dotychczasowe wydatki obniżyć), że zapłaciła bez problemów za bilety żywą gotówką. Pani od komputera zabrała się tymczasem za ręczne wypisywanie biletów, przez co zajeło jej to dobre pół godziny, ale w końcu mieliśmy w ręku upragnione bilety na samolot! Co prawda Piotrek miał pewne wątpliwości czy rezerwacja dla nas rzeczywiście została zrobiona, bo na bilecie "status" był "ok", ale wpisany odręcznie, a nie przez komputer; jednak pani w biurze upierała się że wszystko już zostało załatwione. Wzieliśmy zatem nasze plecaki i udaliśmy się pieszo na otogar w Urfie, oddalony od centrum miasta o około 20 minut marszu między innymi przez ... muzułmański cmentarz leżący po drodze. Po dotarciu na dworzec (byliśmy około 10:10) okazało się że nie jest najgorzej, gdyż najbliższy autobus do Diyarbakir mamy za 20 minut. Po standardowych kilku minutach targowania mieliśmy już bilety, a po chwili pojawił się nasz autobus (standardowy - tym razem Merc) do którego skwapliwie od razu się zapakowaliśmy. Nie wiem czy płaciliśmy za bilet więcej niż tubylcy, czy przyczyna była inna, w każdym razie okazało się, że dla wszystkich chętnych nie ma miejsca i część pasażerów stała koło nas w tylnej części przejścia. Drugą rzeczą, którą widzieliśmy już wcześniej, ale tu wyjątkowo rzucała się w oczy była mała ilość kobiet podróżujących autobusem, oraz to że prawie wszystkie miały na głowach chusty, co w zachodniej części Turcji zdażało się sporadycznie. W związku z tubylczymi kobietami w autobusie zauważyliśmy też ciekawe zachowanie innych pasażerów. Otóż steward robił jednocześnie za "przyzwoitkę", przesadzając pasażerów w ten sposób aby nie siedzieli obok siebie kobieta i mężczyzna, którzy nie są małżeństwem. Powodowało to nieraz sporo zamieszania i potrafiło nawet opóźnić odjazd autobusu. Tak było i tym razem, ale w końcu wszyscy siedzieli tak jak powinni (przynajmniej według stewarda) i ruszyliśmy do Diyarbakir, nieoficjalnej stolicy Kurdystanu. Nie wyjechaliśmy jednak nawet za rogatki miasta gdy nasz autokar został zatrzymany na posterunku policyjnym znajdującym się przy drodze. Obok posterunku stało kilku uzbrojonych w karabiny maszynowe policjantów, a dwóch z nich z pistoletami Uzi w rękach i ubranych w kamizelki kuloodporne weszło do autobusu ... aby sprawdzić dokumenty. Gdy doszli w końcu do nas sprawiali wrażenie jakby paszport to widzieli na obrazku, nie mówiąc już o polskim paszporcie, który z pewnością widzieli po raz pierwszy, bo oglądali go na wszystkie strony i bardzo dokładnie. W końcu jednak nas puścili, steward zaserwował standardowy poczęstunek, za oknem krajobraz był płaski porośnięty suchymi trawami i gdzieniegdzie tylko ten spokój był zakłócany przez zieloną koronę samotnie rosnącego drzewa. W czasie podróży dodatkową atrakcją były pojawiające się co kilka, kilkanaście kilometrów posterunki kontrolne obstawione początkowo przez policję, a później również przez wojsko, przy czym im bardziej przesuwaliśmy się na wschód tym więcej było posterunków wojskowych, a mniej policyjnych. Wokół posterunków tych zaczął się również pojawiać coraz cięższy sprzęt - jeepy z karabinami maszynowymi, ciężarówki i transportery opancerzone, zaś same posterunki były coraz lepiej zabezpieczone - beczki, zasieki, worki z piaskiem... W efekcie 180 km dzielące Diyarbakir od Urfy przejechaliśmy w 4 godziny. Wysiedliśmy na dworcu autobusowym i z miejsca staliśmy się sensacją dnia, widać że turyści, a już zwłaszcza w takiej ilości trafiają tam niezwykle rzadko. Otoczył nas pierścień kilkunastu małych chłopców którzy koniecznie chcieli nam sprzedać różne rzeczy, a gdy stwierdzili, że jednak niczego nie kupimy probowali z nami porozmawiać, ale ponieważ znajomość angielskiego była wśród nich śladowa więc rozmowa za bardzo się nie kleiła. W czasie gdy część z nas usiłowała porozmawiać z tubylcami, Grześ, Piotrek i ja zaczeliśmy szukać jakiego transportu na wschód. Ponieważ paru naganiaczy z jednej firmy przewozowej nie chciało dać spokoju Piotrkowi, dlatego aby ich zmylić Piotrek poszedł do reszty naszej grupy, a w tym czasie Grześ i ja przelecieliśmy się po innych biurach. Niestety Diyarbakir to miasto zdecydowanie na wschodzie Turcji i okazało się, że oprócz firmy którą naganiacze nam usilnie polecali, nikt inny nie chce tego zrobić, albo chce więcej niż owa firma - wszyscy za to chcieli nas zawieźć na ... zachód. Po kolejnym kwadransie targowania, Piotrek ustalił, że mikrobus zawiezie nas aż do Tatvan nad jeziorem Van, po drodze jednak zawiezie nas do centrum miasta abyśmy mogli sobie obejrzeć stolicę Kurdystanu i ... arbuzów.
Droga wiodła przez olbrzymie pustkowia środkowowschodniej Turcji (lub jak kto woli środkowozachodniego Kurdystanu) gdzie prawie nic nie rosło, a i osady ludzkie pojawiały się znacznie rzadziej niż w południowej części kraju przez którą podróżowaliśmy przez kilka ostatnich dni. Ponieważ przestaliśmy kierować się w naszej podróży na północ, a skierowaliśmy się zdecydowanie na wschód, dlatego też krajobraz za oknem zaczął się powoli, ale jednak zdecydowanie zmieniać. Pasmo gór które majaczyło gdzieś na horyzoncie, stawało się z każdą chwilą większe utwierdzając nas w przekonaniu, że we wschodniej Turcji wszystko musi być ogromne. Szczyty wysokie na 3000 m w zachodniej części Turcji wyróżniały się wyraźnie jako kulminacje w pasmach górskich, tutaj wyglądały na niewyrośnięte w otoczeniu górek, które miały po 3,5-4 tys. m wysokości. Na dodatek wrażenie to potęgowały znacznie większe różnice wysokości względnych między szczytami, a przecinającymi pasma gór dolinami. W miarę jak zbliżaliśmy się do tego pasma za oknem pojawiało się coraz więcej i coraz bujniejszej zieleni, a w związku z tym i ludzi. Zwłaszcza takich co to po górach biegają z karabinami, o czym nieustannie przypominały nam posterunki wojskowe których liczba i wyposażenie zwiększała się w miarę przejechanych przez nas kilometrów. Sytuacja zaczeła się robić nieciekawa gdy tuż przed miejscowością Kozluk, kierowca stwierdził, że dalej nas nie zawiezie, mimo że pieniądze za całą drogę to Tatvan już wziął. Zupełnie przy tym nie wiedzieliśmy skąd się u niego wzięła taka nagła zmiana planów, zwłaszcza że wcześniej nic nie wspominał o tym, że mogą być jakieś trudności. Na szczęście dowiózł nas do samej miejscowości i przymierzał się aby nas tam wysadzić, co oczywiście zupełnie się nam nie uśmiechało i nie mieliśmy za bardzo zamiaru opuszczać busa, zwłaszcza że gdyby nie udało się nam wydostać z miasta bylibyśmy ugotowani. Kozluk przedstawiał bowiem sobą tak nędzny obraz, że poszukiwania takiego przybytku jak hotel (nie mówiąc o tym że musiałby on być tani) z góry skazane by były na niepowodzenie, a mogłyby się zakończyć w zupełnie niespodziewanym miejscu, o czym przypominało nam porwanie grupy Polaków dwa lata wcześniej w miejscowości Bitlis położonej o około 100 km na wschód od Kozluku, przez którą zresztą mieliśmy przejechać w drodze do Tatvan. Na szczęście dla nas po chwili udało się odnaleźć kierowcę innego busa, który stał niedaleko i udało się naszemu kierowcy przekonać go (za pomocą części pieniędzy które dostał od nas wcześniej) aby zabrał naszą grupę w dalszą podróż. Z nieznanych jednak powodów chciał on abyśmy przesiedli się między busami poza miastem. Wyjechaliśmy więc naszym dotychczasowym busem z kilometr za miasto w kierunku Tatvan, a nasz nowy środek transportu (wyglądający zresztą identycznie do tego którym do tej pory podróżowaliśmy - biały Ford Transit) pojawił się po kilku minutach. Sama operacja przesiadki przebiegła bardzo sprawnie i po minucie jechaliśmy już w dalszą drogę z nowym kierowcą. Nie ujechaliśmy jednak daleko gdy na kolejnym z posterunków w odległości ok. 40 km od Kozluku, powiedziano nam że w tej chwili dalej nam nie wolno jechać, bo właśnie zapadł zmrok i wojsko poszło na akcję przeciwko partyzantom w okolicznych górach. W dalszą drogę będziemy zaś mogli wyruszyć gdy sformowany zostanie konwój i pojawi się odpowiednio uzbrojona obstawa, tyle że nie wiadomo kiedy to nastąpi. Ponieważ zbliżała się pora kolacji, a wyglądało że na posterunku zabawimy dłużej, dlatego niewiele się zastanawiając wyciągneliśmy karimatę i rozpoczeliśmy przygotowywać sobie kolację. Widząc nasze wysiłki w totalnych ciemnościach, rozświetlanych tylko przez latarkę Piotrka, tureccy żołnierze zaproponowali abyśmy zrobili sobie kolację przy stole który stał ... u nich w bunkrze. Na propozycję tą z chęcią przystaliśmy zwłaszcza że mieli tam pod dostatkiem światła. W czasie gdy zajęci byliśmy przerabianiem stołu sztabowego stojącego w bunkrze na stół do kolacji, Grześ już zdążył zapoznać się bliżej ze stałymi mieszkańcami bunkra. W efekcie tego, po chwili pojawił się młody wojak, pozabierał wszystkie nasze kubki w których z braku warunków zamiast herbaty miała się znaleźć Coca-Cola z Grzesiowej butelki i po paru minutach przyniósł na tacy nasze kubki z powrotem, tyle że napełnione najprawdziwszym tureckim (a nawet wojskowym!) czajem. Kolacja w bunkrze była wyśmienita w czym zasługę miała też dość męcząca podróż (wszak rano byliśmy w Urfie!). Niestety wszystko co dobre szybko się kończy - również w tym wypadku. Gdy kończyliśmy kolację przyszedł jakiś wojak, chyba szef posterunku i stwierdził, że musimy się przenieść do samochodu. Twierdził, że w bunkrze nie jest bezpiecznie, zwłaszcza gdy pali się w nim światlo, co oczywiście zupełnie nas nie przekonywało (jakim cudem nieoświetlony samochód stojący 10 metrów dalej miałyby być bezpieczniejszy w przypadku ataku partyzantów?), ale nie zamierzaliśmy z nim dyskutować zwłaszcza, że na plecach miał przewieszonego ... kałasza. Co do broni, którą nosili tubylcy na różnego rodzaju posterunkach to najcześciej były to amerykańskie M16 (wszak Turcja jest ze względu na swe strategiczne położenie członkiem NATO już od dłuższego czasu!) oraz kałasznikowy niewiadomego pochodzenia. Częstotliwość pojawiania się tych ostatnich względem M16, rosła w miarę naszej podróży na wschód, czemu specjalnie się nie dziwiliśmy, gdyż w ciężkich warunkach Kurdystanu były one napewno bardziej niezwodną bronią. Broń ta była na wyposażeniu regularnych oddziałów wojska tureckiego, natomiast policja która ochraniała co bardziej strategiczne skrzyżowania na obrzeżach większych miast Kurdystanu (Urfa, Diyarbakir) oraz np. lotniska posiadała w swoim arsenale izraelske UZI (współpraca wojskowa między Izraelem, a Turcją układa się bardzo dobrze, co oczywiście doprowadza do wściekłości inne kraje arabskie). Chcąc nie chcąc wróciliśmy do nieoświetlonego busa, a ponieważ nic nie wskazywało na to, aby miało się wydarzyć cokolwiek interesującego zaczeliśmy rozkładać się w busie aby uciąć sobie małą drzemkę. Nie było to wcale takie proste, gdyż sporo miejsca zajmowały nasze plecaki, a na dodatek w busie było dość zimno - zapadała noc, a byliśmy wszak już w górach, na wysokości około 1500 m n.p.m. Gdy już znaleźliśmy sobie w miarę wygodne miejsca wokół nas zaczeło się coś dziać. Okazało się, że wszystkie samochody uruchamiają silniki, bo właśnie pojawiła się uzbrojona obstawa która miała nas eskortować do Bitlisu. Ponieważ nasz bus był 3 w kolejce więc mogliśmy obejrzeć sobie tą naszą obstawę w czasie gdy był formowany konwój. Na przedzie jechał samochód pancerny uzbrojony w sporych rozmiarów karabin maszynowy (umieszczony we wieżyczce) oraz takich samych rozmiarów reflektor typu "szperacz". Za nim ustawił się taki sam drugi samochód pancerny, trzeci pojechał na tyły, a jako strategiczne odwody zabrał ze sobą transporter opancerzony wypełniony żołnierzami. Wyglądało to groźnie i zaczynaliśmy się zastanawiać czy nasze polisy ubezpieczeniowie obejmują również działania wojenne... Po chwili jednak, była punktualnie 20:00, nasz konwój ruszył i zaczęło się robić ciekawie. Aby utrudnić ewentualny atak samochody pancerne z przodu narzuciły dość ostre tempo jazdy, prędkość ani razu nie spadła poniżej 70 km/h, mimo iż droga wiła się dość mocno w dolinie którą jechaliśmy, a na pewnych odcinkach dochodziła do 100 km/h. Dodatkowo samochody pancerne włączyły swoje reflektory i w czasie naszej jazdy mieliśmy niezwykły widok, jeden z samochodów skierował swój reflektor (i wieżyczkę z karabinem maszynowym) na lewą stronę doliny oświetlając cały stok w poszukiwaniu partyzantów. W tym czasie drugi z samochodów zrobił to samo z drugą stroną doliny. W efekcie tuż przed naszym busem znajdował się pas światła rozświetlający całą dolinę, który to pas na dodatek szybko przemieszczał się do przodu rozświetlając nowe fragmenty terenu - widok którego nie da się zapomnieć. Ta nasza szaleńcza jazda trwała może z 3 kwadranse, maksymalnie godzinę, choć nam wydawało się że trwała przynajmniej z półtorej godziny. Szczęśliwie udało się nam dojechać do Bitlisu, stolicy prowincji gdzie uzbrojona ochrona nas zostawiła i w dalszą drogę pojechaliśmy bez obstawy. Wydawało się nam to trochę dziwne, zwłaszcza że mieliśmy w pamięci przygodę która spotkała Polaków właśnie w Bitlisie. Okazało się jednak, że postępowanie tubylców było słuszne, gdyż jedynym niebezpiecznym odcinkiem gdzie partyzanci mogliby nam w jakikolwiek sposób zagrozić, był właśnie ten który przejechaliśmy. Tylko bowiem na tym odcinku stoki gór dochodziły wprost do drogi i tylko na tym obszarze stoki gór pokryte były drzewami, które pozwalałyby na dotarcie do samej szosy w sposób niepostrzeżony. Wcześniej stoki owszem dochodziły do drogi, ale zbocza gór były zupełnie gołe, natomiast za Bitlisem teren wyrównywał się tworząc dość silnie zaludniony płaskowyż. Udało się nam jednak wydostać z Bitlisu bez żadnych problemów i po 3 kwadransach jazdy dotarliśmy do celu naszej dzisiejszej podróży - miasta Tatvan leżącego na zachodnim brzegu jeziora Van. Piotrek od razu zaczął rozglądać się za jakimś noclegiem, gdyż było już bardzo późno, i były realne szanse że będziemy spać na ulicy, gdyż w małych miastach, a takim właśnie był Tatvan, wszystko zamyka się wcześniej. Na szczęście w mieście były z grubsza licząc dwa hotele, oba znajdujące się przy głównej ulicy. Zatrzymaliśmy się przed jednym z nich, a po 5 minutach już wiedzieliśmy, że dobrze wybraliśmy bo szef chciał od nas tylko 1,25 miliona od głowy za noc, co było ceną w normie. Gdy jednak władowaliśmy się do środka zostaliśmy zupełnie zaskoczeni ... pozytywnie. Tak czystego hotelu nie widzieliśmy w całej Turcji, nawet ten w Istambule (2 razy droższy) nie miał szans pod tym względem. Co więcej w łazience była ciepła woda(!), a w pokoju był nawet telewizor (jedynym pożytkiem z niego było to, że moglismy obejrzeć sobie lokalną prognozę pogody i wiadomości, z których i tak niewiele szło zrozumieć). Po tak wyczerpującym dniu wyglądało to dla nas całkowicie nierealnie, zwłaszcza tak daleko na wschodzie Turcji. Nie omieszkaliśmy oczywiście z wszystkich tych atrakcji skorzystać gdy przygotowaliśmy sobie kolację i jedynym minusem było to, że nie udało się nam zobaczyć tafli jeziora, które według Piotrka miało być o 200 metrów od nas.
|