|
Wstaliśmy około 6:30, gdyż tego dnia mieliśmy bardzo napięty program
(zresztą własnego pomysłu), oficjalnie od rana był czas na zakupy przed
odlotem do Istambułu, ale chcieliśmy zrobić jeszcze jedną rzecz. Ponieważ
wiedzieliśmy już że drogowskazy do Iranu znajdują się na peryferiach miasta
postanowiliśmy wykorzystać jeszcze jeden środek transportu dotychczas
przez nas nie stosowany tj. taksówkę.
Uliczka przy której stał nasz hotel wychodziła na główny plac Van, na
którym stał (jak w większości miast muzułmańskich) główny meczet i wokół
którego ogniskuje się całe życie miasta.
Naturalnym więc było, że właśnie tam zaczeliśmy poszukiwania taksówek,
które to poszukiwania zakończyliśmy po chwili sukcesem. Nie było to zresztą
specjalnie trudne, gdyż taksówki w Turcji podobnie jak w większości cywilizowanych
krajów świata są żółte. Grześ jako posiadacz przewodnika z wiadomym zdjęciem
począł tłumaczyć kierowcy (głównie za pomocą obrazków) o co nam chodzi.
Udało mu się to po pokazaniu zdjęcia z przewodnika, aparatu fotograficznego
i wydaniu z siebie magicznego zaklęcia - "pstryk!". Kierowca zażądał 1,5
mln lirów co wypadało po nieco ponad dolara na osobę - wybraliśmy się
w piątkę (Ania, Iwona, Renata, Grześ i ja). Gosia która też planowała
się z nami wybrać ostatecznie została w hotelu, gdyż koniecznie chciała
zrobić zakupy, a obawiała się że przed wyjazdem na lotnisko planowanym
na godzinę 10:00 możemy nie mieć już na to czasu.
Dzięki
temu że szybko znaleźliśmy postój taksówek i wytłumaczyliśmy o co nam
chodzi parę minut przed 8:00 wyruszyliśmy w drogę. Po kilku minutach jazdy
zobaczyliśmy sporych rozmiarów drogowskaz wskazujący drogę na Iran, tyle
że umieszczony w tak nieszczęśliwym miejscu, że aby zrobić na jego tle
zdjęcie trzebaby stanąć ... na rondzie. Nasz kierowca doszedł do tego
samego spostrzeżenia i tam właśnie zatrzymał samochód. Na nasze zdziwienie
wytłumaczył nam (głównie na migi), że on jest "taxi" i mu wolno wszędzie
stawać. Wysypaliśmy się więc aby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie co zajęło
nam przynajmniej ze 3 minuty. W tym czasie rondo było dość skutecznie
zablokowane, ale o dziwo wszyscy spokojnie czekali aż białasy zrobią sobie
zdjęcia. Sama strzałka poza oryginalnym (dla nas) napisem, była w kolorze
żółtym co intrygowało nas jeszcze bardziej, gdyż takie strzałki w Turcji
wskazywały drogę do ... atrakcji turystycznych.
Musieliśmy się jednak szybko zbierać bo wywołany przez nas korek w dość
szybkim tempie się powiększał i już po tych paru minutach gdy robiliśmy
zdjęcia, główna droga wylotowa z Van była nieprzejezdna. Podróż z powrotem
trwała również kilka minut i w efekcie już o 8:20 byliśmy z powrotem na
postoju taksówek. Kierowcy zaś nasza grupa tak się spodobała, a może zaskoczyła
takim szalonym pomysłem (w końcu kto wynajmuje taksówkę aby pojechać sobie
zrobić zdjęcie pod drogowskazem ?), że opuścił nam opłatę za kurs do miliona
lirów.
W
efekcie mieliśmy ponad godzinę na zrobienie zakupów co wykorzystaliśmy
maksymalnie, zwłaszcza że Gosia którą spotkalismy, poradziła nam gdzie
co warto kupować. Tym sposobem pojawiliśmy się, już ze zrobionymi zakupami,
przed biurem THY tuż przed 10. Po chwili w istocie podjechał autobus który
za 250 tysięcy zawiózł nas na lotnisko. Po drodze minęliśmy jeszcze jeden
posterunek na którym stał m.in. transporter opancerzony. Jak się później
okazało, ostatni w czasie naszej podróży.
Na
lotnisku od razu daje się zauważyć dość nerwową atmosferę. Aby w ogóle
wejść do hali odlotów trzeba przejść kontrolę dokumentów i przeszukanie
wykrywaczem metali, więc tworzy się spora kolejka. W końcu dostajemy się
do środka, a tam kolejka nie mniejsza, tym razem aby nadać bagaż. Odbywa
się wielkie ważenie naszych bagaży podczas którego okazuje się, że choć
nasze plecaki wydają się nam zupełnie lekkie (w końcu 3 tygodnie noszenia
robi swoje), to ich waga w stosunku do ważenia w Warszawie powiększyła
się. Pewnie przez bagaż wrażeń. Nie było to takie zupełnie śmieszne bo
limit wagi dopuszczał 20 kg i był dość skrupulatnie przestrzegany przez
obługę. Na szczęście wszystkie nasze plecaki zmieściły się w limicie.
Udaliśmy się zatem do poczekalni, ale po drodze czekała nas jeszcze jedna
atrakcja. Zamiast typowych na lotnisku urządzeń rentgenowskich do przeszukiwania
bagaży i bramek wykrywających metal, w Van były 2 kabiny (jedna dla pań,
druga dla panów) z kotarą i obsługą w środku, która przeszukiwała bagaż
podręczny i obmacywała w poszukiwaniu niebezpiecznych przedmiotów. Jegomość
który zajmował się facetami był chyba jednak dość znudzony tym co robił,
bo kotarkę zasłaniał tylko po to aby nikt nie widział, że jedyną czynność
jaką robi to przybicie tajemniczego stempelka na bilecie. Dziewczyny które
kontrolowała Turczynka były zaś sprawdzone dość dokładnie.
Udało nam się jednak w komplecie dotrzeć do poczekalni i rozsiąść w oczekiwaniu
na samolot (który powiniem się pojawić najdalej o 11:15), gdy nagle z
torby Piotrka zaczął się dobywać charakterystyczny dźwięk. Taaak, to była
jego komórka. Piotrek wprawnym ruchem wydobył ją i odebrał rozmowę. Im
dłużej trwała tym mieliśmy większy ubaw. Okazało się, że zadzwonił facet
który koniecznie chciał się umówić z Piotrkiem na spotkanie, najlepiej
jeszcze przed południem, tyle że nie wiedział biedaczysko gdzie się dodzwonił,
a jestem przekonany, że nawet gdyby wiedział to i tak pewnie nie potrafiłby
zlokalizować Van na mapie.
W końcu jednak doczekaliśmy się i wypuszczono nas z poczekalni na płytę
lotniska. Tyle że w przeciwieństwie do innych lotnisk, tu transport z
poczekalni do samolotu odbyliśmy ... pieszo.
Sam samolot - Boeing 737-400 wyglądał dość okazale, zwłaszcza jak na linie
wewnętrzne. Zapakowaliśmy się do środka i po około 10 minutach samolot
udał się ... w kierunku jeziora. Gdy wydawało się że za chwilę do niego
wpadnie udało mu się oderwać od pasa, który ciągnął się jeszcze spory
kawałek w głąb jeziora.
Już wcześniej sprzeczałem się z Piotrkiem czy będzie z samolotu widać
Ararat. On twierdził że nie, bo z Van do Araratu w linii prostej jest
180 km, ja że na pewno będzie widać. Po wystartowaniu samolot zaczął szybko
nabierać wysokości, a z krajobrazem za oknem zaczęły się dziać dziwne
rzeczy. Wysokie góry (2-2,5 km), które otaczają pierścieniem od wschodu
Van zaczęły się spłaszczać i stopniowo tworzyć pofalowaną równinę. Z jednym
wyjątkiem - na północnym wschodzie, daleko, niemal na horyzoncie zobaczyliśmy
samotną górę, pokrytą w znacznej części białą czapką śniegu.
To był Ararat. Mimo iż był tak daleko był wyrażnie widoczny, podczas gdy
góry otaczające Van obserwowane z wysokości paru kilometrów były praktycznie
niewidoczne. Ehh, szkoda że nie mieliśmy paru dni więcej z pewnością wybralibyśmy
się do Dogubayazit u podnóża Araratu.
Z samolotu mogliśmy też stwierdzić, że kształt jeziora Van prezentowany
na mapach zgadza się co do joty z rzeczywistością oraz że Akdamar z samolotu
jest prawie niewidoczny. Za to bardzo dobrze było widać zbiornik Ataturka
na Eufracie oraz leżący tuż obok Nemrut Dagi (pierwszy). Podobnie było
z Kapadocją i jeziorem Tuz w środkowej Anatolii, natomiast nie udało się
nam zobaczyć Ankary, gdyż zasłoniły ją całkowicie chmury, które towarzyszyły
nam już do samego Istambułu.
Po drodze zaserwowano nam posiłek, który jednak przy Malevie zupełnie
wysiadał. Ponieważ byliśmy w Turcji oraz zbliżała się 75 rocznica powstania
Republiki Tureckiej więc dodatkowo do posiłku uraczono nas małymi ...
kalendarzykami, oczywiście z Ataturkiem.
Na lotnisku w Van wygląd samolotu nas pozytywnie zaskoczył, ale w miarę
gdy lecieliśmy stawało się dla nas jasne, że po prostu inaczej być nie
mogło, ze względu na ... rozmiary Turcji. Nasz przelot z Van do Istambułu
trwał ponad 2 godziny co przekładało się na 1350 km (wewnątrz jednego
kraju!) podczas gdy przelot z Istambułu do Warszawy to niecałe 1500 km.
W Istambule byliśmy tuż po 14:00 i zauważyliśmy, że choć temperatura
była podobna do tej w Van, to było znacznie mniej przyjemnie, bo w Van
niebo mieliśmy bezchmurne, a w Istambule były ciężkie deszczowe chmury.
Odbieramy bagaże i ładujemy się w autobus, który zawiezie nas do centrum.
Troszkę dobija nas cena (800 tysięcy od osoby), no ale w końcu to Europa
- wszyscy dobrze mówią po angielsku (!), więc musi być drożej niż gdzieś
tam daleko w Azji. Podróz do centrum trwa prawie godzinę ze względu na
korki. Wysiadamy na tym samym przystanku gdzie prawie 3 tygodnie wcześniej
i po chwili znajdujemy "naszego" naganiacza, który momentalnie organizuje
taksówkę, która zabiera nasze plecaki do hotelu, a my od razu idziemy
zwiedzać.
Niestety pałacu Topkapi nie zdążymy już obejrzeć - jest czynny tylko
do 16, bo już po sezonie. Oglądamy więc Błękitny meczet czyli Sultanahmed
Cami
oraz "zatopioną bazylikę" czyli zbiorniki wody pitnej które były wykorzystywane
podczas oblężeń miasta. Do ich budowy użyto takich materiałów jakie były
pod ręką - między innymi kolumn z czasów rzymskich, które w połączeniu
z delikatną muzyką sączącą się z ukrytych głośników oraz nieustannym kapaniem
wody z sufitu tworzy niezwykłą atmosferę. Potem jeszcze szybka wycieczka
(zanim nam go zamkną o zachodzie słońca czyli tuż po 6 wieczorem) na słynny,
największy na świecie kryty Wielki Bazar. Po drodze na bazar dowiadujemy
się, że przez 3 tygodnie naszego pobytu w Turcji kurs dolara w stosunku
do tureckiego lira zmienił się z 272000 za 1 dolara, do około 282000 za
sztukę, no ale to nas specjalnie nie dziwi - oni tu maja prawie 100% inflacji
rocznie. Po dotarciu na bazar, już po chwili gubią nam się (zgodnie z
moimi obawami) Krzyś z Michałem, a potem również Grześ. W efekcie wszyscy
chodzą jak chcą, ale o dziwo w umówionym miejscu (przy jedynym na bazarze
meczecie) wszyscy się schodzą o czasie.
W drodze powrotnej do hotelu wynosimy jeszcze z połowę sklepu z chałwą
(pyszna!) i przed 20 lądujemy w hotelu, a tam rzecz niesłychana - normalna
toaleta i nawet działający prysznic z ciepłą wodą. Po pobycie w Kurdystanie
tu od razu widać Europę!
Po kolacji, już po zmroku, Gosia i Renata chcą się wybrać nad Bosfor
(w linii prostej to będzie 200 m), ale Piotrek odradza im taką eskapadę
- samotne cudzoziemki włóczące się nocą po obcym mieście, aż się proszą
o jakieś kłopoty. Zgadza się dopiero gdy ja decyduję się na pójście z
nimi w roli obstawy i przewodnika.
Nad Bosfor docieramy po około 10 minutach, a po kolejnych 20 minutach
docieramy do ujścia Złotego Rogu do Bosforu, skąd mamy wspaniały widok
na oświetlony most łączący Europę i Azję. Potem robimy jeszcze krótką
wycieczkę przez most Galata na drugą stronę Złotego Rogu, aby przyjrzeć
się panoramie najstarszej części Istambułu na której wyróżniały się oświetlone
sylwetki pałacu Topkapi, Ayi Sofii i licznych meczetów z wysokimi minaretami.
Ponieważ byliśmy umówieni na spotkanie w hotelu o 22, dlatego dość szybko
musimy wracać idąc skrótem. Dzięki temu odkrywamy, że w Istambuł (a dokładniej
to jego centrum) wcale nie jest położony nad morzem, ale ... na sporej
górze. Po drodze napotykamy się też na ... Chomeiniego, ajatollaha zresztą,
na obrazku, który wisi w gablocie przed konsulatem Islamskiej Republiki
Iranu. Oprócz niego w gablotach są też zdjęcia zabytków sztuki muzułmańskiej,
które nas znacznie bardziej interesują i zachęcają do wyjazdu do Iranu.
W końcu już daleko nie było... Ehh, trzeba się tam będzie wybrać kiedyś,
podobnie jak do byłych republik radzieckich w Azji środkowej, ale na to
trzeba jeszcze trochę poczekać. Ponieważ postój przy konsulacie był nieplanowany,
więc do hotelu wracamy z małym poślizgiem, wprost na małą (w założeniu
ostatnią) imprezę, którą reszta zorganizowała. Jest to kolejna okazja
do skosztowania bardzo dobrych i dość tanich (no w Istambule to może niekoniecznie,
w porównaniu do takiego Van czy Urfy) miejscowych win.
|