Start

Dzień 19
21.10.1998, środa

Nastepny dzien
Poprzedni dzien
Mapa trampingu

Wstaliśmy około 6:30, gdyż tego dnia mieliśmy bardzo napięty program (zresztą własnego pomysłu), oficjalnie od rana był czas na zakupy przed odlotem do Istambułu, ale chcieliśmy zrobić jeszcze jedną rzecz. Ponieważ wiedzieliśmy już że drogowskazy do Iranu znajdują się na peryferiach miasta postanowiliśmy wykorzystać jeszcze jeden środek transportu dotychczas przez nas nie stosowany tj. taksówkę.

Uliczka przy której stał nasz hotel wychodziła na główny plac Van, na którym stał (jak w większości miast muzułmańskich) główny meczet i wokół którego ogniskuje się całe życie miasta. Naturalnym więc było, że właśnie tam zaczeliśmy poszukiwania taksówek, które to poszukiwania zakończyliśmy po chwili sukcesem. Nie było to zresztą specjalnie trudne, gdyż taksówki w Turcji podobnie jak w większości cywilizowanych krajów świata są żółte. Grześ jako posiadacz przewodnika z wiadomym zdjęciem począł tłumaczyć kierowcy (głównie za pomocą obrazków) o co nam chodzi. Udało mu się to po pokazaniu zdjęcia z przewodnika, aparatu fotograficznego i wydaniu z siebie magicznego zaklęcia - "pstryk!". Kierowca zażądał 1,5 mln lirów co wypadało po nieco ponad dolara na osobę - wybraliśmy się w piątkę (Ania, Iwona, Renata, Grześ i ja). Gosia która też planowała się z nami wybrać ostatecznie została w hotelu, gdyż koniecznie chciała zrobić zakupy, a obawiała się że przed wyjazdem na lotnisko planowanym na godzinę 10:00 możemy nie mieć już na to czasu.

Dzięki temu że szybko znaleźliśmy postój taksówek i wytłumaczyliśmy o co nam chodzi parę minut przed 8:00 wyruszyliśmy w drogę. Po kilku minutach jazdy zobaczyliśmy sporych rozmiarów drogowskaz wskazujący drogę na Iran, tyle że umieszczony w tak nieszczęśliwym miejscu, że aby zrobić na jego tle zdjęcie trzebaby stanąć ... na rondzie. Nasz kierowca doszedł do tego samego spostrzeżenia i tam właśnie zatrzymał samochód. Na nasze zdziwienie wytłumaczył nam (głównie na migi), że on jest "taxi" i mu wolno wszędzie stawać. Wysypaliśmy się więc aby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie co zajęło nam przynajmniej ze 3 minuty. W tym czasie rondo było dość skutecznie zablokowane, ale o dziwo wszyscy spokojnie czekali aż białasy zrobią sobie zdjęcia. Sama strzałka poza oryginalnym (dla nas) napisem, była w kolorze żółtym co intrygowało nas jeszcze bardziej, gdyż takie strzałki w Turcji wskazywały drogę do ... atrakcji turystycznych. Musieliśmy się jednak szybko zbierać bo wywołany przez nas korek w dość szybkim tempie się powiększał i już po tych paru minutach gdy robiliśmy zdjęcia, główna droga wylotowa z Van była nieprzejezdna. Podróż z powrotem trwała również kilka minut i w efekcie już o 8:20 byliśmy z powrotem na postoju taksówek. Kierowcy zaś nasza grupa tak się spodobała, a może zaskoczyła takim szalonym pomysłem (w końcu kto wynajmuje taksówkę aby pojechać sobie zrobić zdjęcie pod drogowskazem ?), że opuścił nam opłatę za kurs do miliona lirów.

W efekcie mieliśmy ponad godzinę na zrobienie zakupów co wykorzystaliśmy maksymalnie, zwłaszcza że Gosia którą spotkalismy, poradziła nam gdzie co warto kupować. Tym sposobem pojawiliśmy się, już ze zrobionymi zakupami, przed biurem THY tuż przed 10. Po chwili w istocie podjechał autobus który za 250 tysięcy zawiózł nas na lotnisko. Po drodze minęliśmy jeszcze jeden posterunek na którym stał m.in. transporter opancerzony. Jak się później okazało, ostatni w czasie naszej podróży.

Na lotnisku od razu daje się zauważyć dość nerwową atmosferę. Aby w ogóle wejść do hali odlotów trzeba przejść kontrolę dokumentów i przeszukanie wykrywaczem metali, więc tworzy się spora kolejka. W końcu dostajemy się do środka, a tam kolejka nie mniejsza, tym razem aby nadać bagaż. Odbywa się wielkie ważenie naszych bagaży podczas którego okazuje się, że choć nasze plecaki wydają się nam zupełnie lekkie (w końcu 3 tygodnie noszenia robi swoje), to ich waga w stosunku do ważenia w Warszawie powiększyła się. Pewnie przez bagaż wrażeń. Nie było to takie zupełnie śmieszne bo limit wagi dopuszczał 20 kg i był dość skrupulatnie przestrzegany przez obługę. Na szczęście wszystkie nasze plecaki zmieściły się w limicie. Udaliśmy się zatem do poczekalni, ale po drodze czekała nas jeszcze jedna atrakcja. Zamiast typowych na lotnisku urządzeń rentgenowskich do przeszukiwania bagaży i bramek wykrywających metal, w Van były 2 kabiny (jedna dla pań, druga dla panów) z kotarą i obsługą w środku, która przeszukiwała bagaż podręczny i obmacywała w poszukiwaniu niebezpiecznych przedmiotów. Jegomość który zajmował się facetami był chyba jednak dość znudzony tym co robił, bo kotarkę zasłaniał tylko po to aby nikt nie widział, że jedyną czynność jaką robi to przybicie tajemniczego stempelka na bilecie. Dziewczyny które kontrolowała Turczynka były zaś sprawdzone dość dokładnie.

Udało nam się jednak w komplecie dotrzeć do poczekalni i rozsiąść w oczekiwaniu na samolot (który powiniem się pojawić najdalej o 11:15), gdy nagle z torby Piotrka zaczął się dobywać charakterystyczny dźwięk. Taaak, to była jego komórka. Piotrek wprawnym ruchem wydobył ją i odebrał rozmowę. Im dłużej trwała tym mieliśmy większy ubaw. Okazało się, że zadzwonił facet który koniecznie chciał się umówić z Piotrkiem na spotkanie, najlepiej jeszcze przed południem, tyle że nie wiedział biedaczysko gdzie się dodzwonił, a jestem przekonany, że nawet gdyby wiedział to i tak pewnie nie potrafiłby zlokalizować Van na mapie.

W końcu jednak doczekaliśmy się i wypuszczono nas z poczekalni na płytę lotniska. Tyle że w przeciwieństwie do innych lotnisk, tu transport z poczekalni do samolotu odbyliśmy ... pieszo. Sam samolot - Boeing 737-400 wyglądał dość okazale, zwłaszcza jak na linie wewnętrzne. Zapakowaliśmy się do środka i po około 10 minutach samolot udał się ... w kierunku jeziora. Gdy wydawało się że za chwilę do niego wpadnie udało mu się oderwać od pasa, który ciągnął się jeszcze spory kawałek w głąb jeziora.

Już wcześniej sprzeczałem się z Piotrkiem czy będzie z samolotu widać Ararat. On twierdził że nie, bo z Van do Araratu w linii prostej jest 180 km, ja że na pewno będzie widać. Po wystartowaniu samolot zaczął szybko nabierać wysokości, a z krajobrazem za oknem zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Wysokie góry (2-2,5 km), które otaczają pierścieniem od wschodu Van zaczęły się spłaszczać i stopniowo tworzyć pofalowaną równinę. Z jednym wyjątkiem - na północnym wschodzie, daleko, niemal na horyzoncie zobaczyliśmy samotną górę, pokrytą w znacznej części białą czapką śniegu. To był Ararat. Mimo iż był tak daleko był wyrażnie widoczny, podczas gdy góry otaczające Van obserwowane z wysokości paru kilometrów były praktycznie niewidoczne. Ehh, szkoda że nie mieliśmy paru dni więcej z pewnością wybralibyśmy się do Dogubayazit u podnóża Araratu.

Z samolotu mogliśmy też stwierdzić, że kształt jeziora Van prezentowany na mapach zgadza się co do joty z rzeczywistością oraz że Akdamar z samolotu jest prawie niewidoczny. Za to bardzo dobrze było widać zbiornik Ataturka na Eufracie oraz leżący tuż obok Nemrut Dagi (pierwszy). Podobnie było z Kapadocją i jeziorem Tuz w środkowej Anatolii, natomiast nie udało się nam zobaczyć Ankary, gdyż zasłoniły ją całkowicie chmury, które towarzyszyły nam już do samego Istambułu.

Po drodze zaserwowano nam posiłek, który jednak przy Malevie zupełnie wysiadał. Ponieważ byliśmy w Turcji oraz zbliżała się 75 rocznica powstania Republiki Tureckiej więc dodatkowo do posiłku uraczono nas małymi ... kalendarzykami, oczywiście z Ataturkiem.

Na lotnisku w Van wygląd samolotu nas pozytywnie zaskoczył, ale w miarę gdy lecieliśmy stawało się dla nas jasne, że po prostu inaczej być nie mogło, ze względu na ... rozmiary Turcji. Nasz przelot z Van do Istambułu trwał ponad 2 godziny co przekładało się na 1350 km (wewnątrz jednego kraju!) podczas gdy przelot z Istambułu do Warszawy to niecałe 1500 km.

W Istambule byliśmy tuż po 14:00 i zauważyliśmy, że choć temperatura była podobna do tej w Van, to było znacznie mniej przyjemnie, bo w Van niebo mieliśmy bezchmurne, a w Istambule były ciężkie deszczowe chmury. Odbieramy bagaże i ładujemy się w autobus, który zawiezie nas do centrum. Troszkę dobija nas cena (800 tysięcy od osoby), no ale w końcu to Europa - wszyscy dobrze mówią po angielsku (!), więc musi być drożej niż gdzieś tam daleko w Azji. Podróz do centrum trwa prawie godzinę ze względu na korki. Wysiadamy na tym samym przystanku gdzie prawie 3 tygodnie wcześniej i po chwili znajdujemy "naszego" naganiacza, który momentalnie organizuje taksówkę, która zabiera nasze plecaki do hotelu, a my od razu idziemy zwiedzać.

Niestety pałacu Topkapi nie zdążymy już obejrzeć - jest czynny tylko do 16, bo już po sezonie. Oglądamy więc Błękitny meczet czyli Sultanahmed Cami oraz "zatopioną bazylikę" czyli zbiorniki wody pitnej które były wykorzystywane podczas oblężeń miasta. Do ich budowy użyto takich materiałów jakie były pod ręką - między innymi kolumn z czasów rzymskich, które w połączeniu z delikatną muzyką sączącą się z ukrytych głośników oraz nieustannym kapaniem wody z sufitu tworzy niezwykłą atmosferę. Potem jeszcze szybka wycieczka (zanim nam go zamkną o zachodzie słońca czyli tuż po 6 wieczorem) na słynny, największy na świecie kryty Wielki Bazar. Po drodze na bazar dowiadujemy się, że przez 3 tygodnie naszego pobytu w Turcji kurs dolara w stosunku do tureckiego lira zmienił się z 272000 za 1 dolara, do około 282000 za sztukę, no ale to nas specjalnie nie dziwi - oni tu maja prawie 100% inflacji rocznie. Po dotarciu na bazar, już po chwili gubią nam się (zgodnie z moimi obawami) Krzyś z Michałem, a potem również Grześ. W efekcie wszyscy chodzą jak chcą, ale o dziwo w umówionym miejscu (przy jedynym na bazarze meczecie) wszyscy się schodzą o czasie. W drodze powrotnej do hotelu wynosimy jeszcze z połowę sklepu z chałwą (pyszna!) i przed 20 lądujemy w hotelu, a tam rzecz niesłychana - normalna toaleta i nawet działający prysznic z ciepłą wodą. Po pobycie w Kurdystanie tu od razu widać Europę!

Po kolacji, już po zmroku, Gosia i Renata chcą się wybrać nad Bosfor (w linii prostej to będzie 200 m), ale Piotrek odradza im taką eskapadę - samotne cudzoziemki włóczące się nocą po obcym mieście, aż się proszą o jakieś kłopoty. Zgadza się dopiero gdy ja decyduję się na pójście z nimi w roli obstawy i przewodnika.

Nad Bosfor docieramy po około 10 minutach, a po kolejnych 20 minutach docieramy do ujścia Złotego Rogu do Bosforu, skąd mamy wspaniały widok na oświetlony most łączący Europę i Azję. Potem robimy jeszcze krótką wycieczkę przez most Galata na drugą stronę Złotego Rogu, aby przyjrzeć się panoramie najstarszej części Istambułu na której wyróżniały się oświetlone sylwetki pałacu Topkapi, Ayi Sofii i licznych meczetów z wysokimi minaretami.

Ponieważ byliśmy umówieni na spotkanie w hotelu o 22, dlatego dość szybko musimy wracać idąc skrótem. Dzięki temu odkrywamy, że w Istambuł (a dokładniej to jego centrum) wcale nie jest położony nad morzem, ale ... na sporej górze. Po drodze napotykamy się też na ... Chomeiniego, ajatollaha zresztą, na obrazku, który wisi w gablocie przed konsulatem Islamskiej Republiki Iranu. Oprócz niego w gablotach są też zdjęcia zabytków sztuki muzułmańskiej, które nas znacznie bardziej interesują i zachęcają do wyjazdu do Iranu. W końcu już daleko nie było... Ehh, trzeba się tam będzie wybrać kiedyś, podobnie jak do byłych republik radzieckich w Azji środkowej, ale na to trzeba jeszcze trochę poczekać. Ponieważ postój przy konsulacie był nieplanowany, więc do hotelu wracamy z małym poślizgiem, wprost na małą (w założeniu ostatnią) imprezę, którą reszta zorganizowała. Jest to kolejna okazja do skosztowania bardzo dobrych i dość tanich (no w Istambule to może niekoniecznie, w porównaniu do takiego Van czy Urfy) miejscowych win.

 

Start
Poprzedni dzien
Nastepny dzien
Mapa trampingu
[1|2|3|4|5|6|7|8|9|10|11|12|13|14|15|16|17|18|19|20]