Start

Dzień 2
04.10.1998, niedziela

Nastepny dzien
Poprzedni dzien
Mapa trampingu

Rano po śniadaniu zapakowaliśmy się w środki komunikacji miejskiej tj. tramwaj i metro i wybraliśmy się na otogar czyli dworzec autobusowy. Po drodze zauważyłem jeden zabawny obrazek. Turek sprzedający sprzęt Hi-Fi, biegał z miotełką i bardzo dokładnie usuwał kurz, który osadzał się na oferowanym przez niego sprzęcie, a dokładnie na wprost jego sklepu, metr od jego witryny leżała sobie ... kupa śmieci siegająca powyżej kolan. No cóż, można i tak, przecież to prawie Azja. W końcu dostajemy się na dworzec i tu spotyka nas pierwsze zaskoczenie ... jego rozmiary. Jest gigantyczny!

Tu należy się wyjaśnienie odnośnie komunikacji autobusowej w Turcji. Wszystkie otogary czyli dworce są własnością państwa, natomiast przewozami zajmują się prywatne przedsiębiorstwa które są też właścicielami autobusów. W efekcie po dostaniu się na dworzec okazuje się, że jest on dwupoziomowy, cały dolny poziom to jest parking dla autobusów, a górny to parking dla samochodów osobowych i biura firm przewozowych. Gdy pojawiliśmy się razem z plecakami na dworcu od razu pojawił się właściciel najbliższej firmy przewozowej. Niestety jego firma nie jeździ w kierunku nas interesującym - do Canakkale. Jak na złość firmy, które tam jeżdżą mają swoje biura dokładnie na drugim końcu dworca. Zostawiamy więc plecaki i w trójke, bo są trzy takie firmy - (Piotrek, Grześ i ja) lecimy na drugi koniec dworca. Po drodze zaczyna padać deszcz. Jeszcze nie zdążyliśmy dojść na drugą strone, a już do nas biegnie "Turecki" i macha z daleka żeby się kierować do niego. Okazało się że już zdażył zadzwonić do niego właściciel firmy z drugiego końca dworca, gdzie została reszta naszej grupy z plecakami i dał mu cynk, że jest grupa do zabrania. Jak się miało za chwilę okazać jego działanie było bardzo pomocne... Gdy już dostaliśmy się do biura okazuje się że właśnie jest autobus do Canakkale, odjeżdża o 10:00. Na moją uwagę że jest 10:02 Tureccy stwierdzają, że to nie problem. Piotrek tymczasem bierze się do targowania ceny i już po 3 minutach wychodzimy z biura z biletami na autobus o 10:00, na szczeście jest z nami Turek, który ma za zadanie zapakować nas do autobusu. My uskuteczniamy więc sprint przez dworzec po nasze plecaki i resztę grupy, tubylec pokazuje nam kierunek i zaczyna gonić autobus. Jest nieźle...Jednak spotykamy się z nim już po 2 minutach przy wyjeździe z dworca, a po kolejnych 5 podjeżdza nasz autobus. I tu kolejny szok.

Ludzie, którzy nie byli w Turcji wyobrażają sobie że autobusy w Turcji to wyglądają prawie tak jak w Indiach czy Nepalu. Nic podobnego ! 99% autobusów w Turcji (przynajmniej tych ktorymi jeździliśmy) to były nowiutkie Mercedesy lub Mitsubishi, z klimatyzacją, dwoma (lub jednym jeśli trasa była krótsza) ciepłymi napojami, ciasteczkiem i odświeżaniem rąk, wszystko to serwował steward - oczywiście w cenie biletu. Bardzo miły zresztą zwyczaj odświeżania rąk polegał na tym, że steward biegał po autobusie i polewał każdemu (nie było żadnych wyjątków - od kierowcy zaczynał) ręcę płynem (z dodatkiem alkoholu jako środkiem dezynfekującym) o zapachu cytrynowym. Sam kierowca, podobnie zresztą jak steward był w firmowym mundurze i bardziej wyglądał na pilota samolotu niż zwykłego kierowcę autobusu.

Pakujemy się do autobusu - autobusy mają olbrzymie bagażniki, które z naszego punktu widzenia są zdecydowanie za duże (tak nam się wtedy wydawało, już po paru dniach doszliśmy jednak do wniosku, że rozmiar bagażników jest w sam raz) - i od razu wzbudzamy wśród tubylców zainteresowanie. Jedziemy. Do przejechania mamy jakieś 450 kilometrów wzdłuż morza Marmara więc zajmuje nam to prawie 6 godzin. Po drodze odkrywam dlaczego bagażniki są tak duże - jeden z pasażerów wysiada i zabiera swój bagaż, 3 metry wysokie, dwuskrzydłowe, metalowe drzwi, jak do jakiegoś magazynu, czy szopy...No cóż, różne rzeczy można wywozić z Istambułu. Co jeszcze bardziej intrygujące, z drzwi łuszczy się stara farba, a znaczna część drzwi jest już skorodowana, ale cóż, skoro pasażer ma taka potrzebę to mu się ten bagaż wiezie...Przestaję się dziwić czemukolwiek. Jedziemy dalej i wjeżdzamy na półwysep Galipoli, wspaniałe widoki, z jednej strony morze Egejskie, a po chwili z drugiej morze Marmara. Dojeżdżamy do Eceabat i pakujemy się (razem z autobusem) na prom przez Dardanele. W cieśninie nieźle dmucha. Po pół godzinie lądujemy w Canakkale po azjatyckiej stronie cieśniny. Według planu powinniśmy dojechać jeszcze do Bergamy, ale twórca planu albo nigdy tu nie był albo był zbytnim optymistą. Decydujemy się, że nocujemy w Canakkale, Piotrek więc znika w poszukiwaniu hotelu, a my stoimy na placu koło działa (Canakkale i Galipoli były terenami poważnych walk w czasie I wojny swiatowej i krótko po niej, w czasie walk o niepodległość Turcji) i ... wzbudzamy małą sensacje, gdyż turyści tu zbyt często nie docierają.

W końcu Piotrek znalazł otel (otel to taki tani hotel, że aż mu ktoś "h" ukradł ;-)) za ok. 3,5$. Po zakwaterowaniu - hotel parszywy, nikt nie odważył się spać w zastanej tam pościeli, ale nam to specjalnie nie przeszkadza, mamy wszak śpiwory. Widoki za oknem iście z kurortu nadmorskiego tzn. widać wysoką szarą ścianę bez ozdób w odległości ... około 1 mwtra od okna. Oczywiście to nie koniec atrakcji. Okazuje się, że drzwi do pokoju Ani i Iwony, które się nie zamykały, a gdy w końcu udało się je zamknąć, to trzeba było w specjalny sposób je otwierać, co pokazał z błyskiem wyższości w oku wezwany przez nas właściciel. Do tego należy jeszcze dołożyć wielkość pokoju, który był tak duży, że w pokoju mieściły się plecaki, bądź ich właścicielki, nigdy razem. Idziemy jeszcze korzystając z resztek dnia na zwiedzanie Canakkale. Niestety do twierdzy już nie wejdziemy - brama zamknieta, ale ... widzimy że bokiem po skarpie na góre wchodzi jakiś marynarz. No to my za nim, dochodzimy na góre i spotykamy ... kałasznikowa, razem z obsługą oczywiście. Okazało się, że część twierdzy to teren wojskowy, a marynarz właśnie wracał z "lewizny", jak widać nie tylko u nas znają w wojsku pojęcię "samowolki" ;-) Wracając do hotelu robimy małe zakupy, uczymy się chodzić po ulicy tak jak tubylcy, tzn. np. przez środek ronda w centrum miasta uważając na bardzo wysokie (30-50 cm) krawężniki i na szczęście wolno poruszające się samochody.

Zostajemy też przez tubylców, którzy właśnie imprezowali nad Dardanelami obok przystani promowej, zaproszeni na kubeczek "raki". "Raki" to oryginalna turecka wódka. Ma ona smak anyżkowy i jest bezbarwna. Pije się ją jednak rozcieńczoną, zaś po zmieszaniu z wodą wódka mętnieje i staje się biała. W trakcie "imprezy" mamy też okazję obejrzeć obrazek dobrze oddający charakter tego kraju: Na krzesełku siedzi starszy Turek, który w sposób prawie niezauważalny wydaje polecenia swoim dorosłym synom. W jednej ręce trzyma muzułmański różaniec, a w drugiej butelkę "raki" (islam zabrania picia alkoholu). Zresztą to właśnie od niego wyszło zaproszenie dla nas.

Po krótkiej wizycie, juz około północy :) lądujemy w hotelu, gdzie okazuje się, że właściciel hotelu już śpi na tapczanie stojącym w korytarzu. Piotrek stwierdza, że w takim hotelu na trzeźwo to się nie da spać, więc jako środek nasenny wyciąga cytrynówke - wódkę, którą zakupił jeszcze w Budapeszcie - i rozlewa wszystkim. Ohyda (przypomina wodę kolońską o zapachu cytrynowym) i do tego "pierońsko" mocna - ale skuteczna, wszyscy po niej śpimy do rana bez problemów jeśli nie liczyć muezzina, który nas budzi kwadrans po piątej, o wschodzie słońca.

 

Start
Poprzedni dzien
Nastepny dzien
Mapa trampingu
[1|2|3|4|5|6|7|8|9|10|11|12|13|14|15|16|17|18|19|20]