W górach
Tien-Szan

Karakoł. Miasto wygląda jakby zostało wybudowane w środku lasu. Niby dużo zieleni ale wygląda jak Borne-Sulinowo. Wszystkie ulice w mieście przecinają się pod kątem prostym, a o stanie tych dróg lepiej nie wspominać. Nawierzchnia asfaltowo-szutrowa chyba nigdy nie była remontowana. Dziur jest mnóstwo i to nie tylko tych powstałych jako wyrwy w asfalcie lub dziury w ziemi, ale także niezakryte studzienki kanalizacyjne! Z tych powodów nie obowiązują tu żadne szczególne zasady ruchu drogowego - każdy jedzie tam gdzie jest najbardziej dogodna droga. W centrum Karakoł znajduje się plac z nieodłącznym pomnikiem Lenina obok którego znajduje się hotel, w którym zatrzymaliśmy się na noc (80 somów od osoby). Poza tym jest sauna (niestety nie zdążyliśmy już pójść) i bazar na obrzeżach miasta.

Spacer po Karakoł

Drugiego dnia od rana załatwiamy formalności. Swoje pierwsze kroki kierujemy do biura turystycznego, które pomaga nam załatwić rejestrację w lokalnym biurze OVIR. Trwa to niesamowicie długo i wiąże się z wypełnieniem kilku dokumentów oraz wniesieniem opłaty rejestracyjnej w banku (reszta opłaty w biurze). Wreszcie otrzymujemy upragnione pieczątki w paszportach. Dodatkowo wykupujemy permit na trekking po górach co kosztuje nas 35$ od osoby. W zamian dostajemy dokument z wpisaną trasą wyprawy, nazwiskami uczestników i oficjalną pieczątką. Jeśli chcielibyśmy wykupić pozwolenie na poruszanie się w strefie przygranicznej (w okolicach Piku Pabiedy) wówczas oczekiwanie trwa kilka dni ponieważ taki permit wystawiają odpowiednie służby. Cena jest podobna. Obydwa permity są sprawdzane przez strażników parku, którzy mogą się dodatkowo domagać opłaty za wstęp wynoszącej ok. 5$.

Dolina Dżeti-Oguz

Jeszcze tylko kserujemy mapę udostępnioną nam przez pracowników biura turystycznego i popołudniem wynajętym transportem za 12$ dojeżdżamy do kurortu Dżeti-Oguz w dolinie o tej samej nazwie. Do kurortu prowadzi asfaltowa droga i jest to punkt wypadowy w dolinę. Początkowo nasze plany obejmowały dotarcie na lodowiec Inylczek do jeziora Mertzbachera, jednak rzeczywistość szybko je zweryfikowała. Koszt wynajęcia śmigłowca do tego miejsca to ok. 1000$, a droga piechotą zajęła by nam ok. tygodnia w jedną stronę. Na pierwsze rozwiązanie nie mamy pieniędzy (po łapówkach i przepłaceniu za transport), a na drugie czasu.

Jest piątek 7 lipca. Pierwszy nocleg w górach. Znajdujemy kawałek płaskiego terenu przy rzece, nieopodal biegnącej tu jeszcze drogi i rozbijamy namioty. Rozbicie namiotu firmy Campus idzie nam początkowo dość opornie jako że rozbijamy go pierwszy raz, a ma on nietypową konstrukcje. Ale w końcu udaje się. Mijaliśmy dzisiaj położoną w odnodze doliny wioskę pasterzy i chyba stamtąd przywędrował do nas pasterz z dzieckiem. Sądząc po wieku jest to dziadek z wnukiem. Przysiadają się do nas i dłuższą chwilę rozmawiamy. W pewnym momencie starszy pan wyraża chęć kupienia tropiku od naszego namiotu. Twierdzi, że to dobry materiał. Z przykrością musimy mu odmówić. Ciekawe do czego by go wykorzystał - do budowy jurty?

Wizyta pasterza

Dwoje z nas wybiera się na pobliską górę aby zorientować nasze położenie na mapie. W tym czasie reszta z przyjemnością wyleguje się na karimatach rozłożonych obok namiotów. Jak na razie nie jest zimno, nie ma też komarów więc można się bez przeszkód rozkoszować widokiem na zewnątrz namiotów. Po powrocie naszych kolegów z rekonesansu okazuje się, że z góry niewiele było widać i nasze wiadomości co do dalszej drogi nie powiększyły się znacząco. Niestety już na tym postoju przydarza nam się nieprzyjemny incydent. Kiedy następnego dnia rano budzimy się okazuje się, że zniknęły pozostawione przed namiotami: 1! kijek narciarski, maszynka do gotowania i co niezwykłe stary T-shirt i para zwykłych skarpetek, które suszyły się po wypraniu. Podejrzewamy, że w nocy lub nad ranem zjawił się na koniu ktoś z wioski, którš mijaliśmy i nas okradł. Ale dowodów nie mamy. Można tylko wypatrywać pasterza w znajomej koszulce poganiającego konia kijkiem narciarskim... Na szczęście mamy dodatkowe maszynki więc z gotowaniem nie będzie większych problemów. Pozostają jedynie straty finansowe.

Podchodzimy coraz wyżej i wyżej. Zaczynają nas też otaczać coraz bardziej strzeliste ściany i turnie. Widać też już, daleko w przodzie, zakończenie doliny zwieńczone lodowcem. Kolejny dzień wędrówki kończymy pod przełęczą Teleti, która ma nas doprowadzić do równoległej doliny. Posiadamy dość kiepską mapę i nie do końca jesteśmy pewni, czy to rzeczywiście to miejsce, ale napotkany pasterz, którego jurta stoi niedaleko podejścia pod przełęcz wskazuje nam właściwą drogę. Piękne miejsce - dookoła nas biegają konie, a co jakiś czas znad trawy unosi swoja główkę świstak wydając charakterystyczny odgłos. Wszędzie jest natomiast bardzo wilgotno. Ziemia wręcz ugina się pod ciężarem stopy. Kiedy już rozbiliśmy nasze namioty przyszedł do nas napotkany pasterz. Jak się dowiadujemy podczas rozmowy spędza tutaj w dolinie lato pasąc konie (ok. 50 szt., nie tylko swoje ale również innych ludzi). Mieszka w jurcie, a za towarzysza ma tylko psa. Kiedy pytamy jak wiele turystów się tu pojawia to oznajmia, że jesteśmy trzecią grupą w tym roku jaka tędy przechodziła. Z ciekawości pytamy ile kosztuje taki koń - ok. 10-15 tys. somów. Ponieważ gość przyszedł do nas ze strzelbą na ramieniu dowiadujemy się, że służy mu do zdobywania pożywienia i że jest nielegalna!.

Lodowiec

Ponieważ dolina wydaje się być ciekawa, a szczególnie lodowiec w jej zakończeniu postanawiamy spędzić tutaj drugi dzień. Jest niedziela 09 lipca kiedy dwoje z nas pozostaje w namiotach tworząc "Bazę" a pozostała trójka wyrusza w górę doliny. W pewnym momencie drogę zagradza nam próg skalny ze spadającym z niego potokiem płynącym lodowcowym. Kiedy dwaj koledzy próbują pokonac próg ja postanawiam go obejść wchodząc w pobliski żleb. Wydaje mi się, że doprowadzi mnie on do czoła lodowca. Niestety kiedy po ok. godzinie mozolnego pchania się w góre po osypującym się piargu docieram na grzbiet okazuje się, że przejścia nie ma. Nie mam już czasu aby wracać i pojść za nimi, delektuje się więc widokami z tego miejsca. Moi dwaj koledzy mają więcej szczęścia - udaje im się pokonać próg skalny i docierają do czoła lodowca spływającego ze szczytów wieńczących dolinę. Lodowiec wywołuje niesamowite wrażenia. Po kilku godzinach spędzonych na naszym wypadzie spotykamy się w "Bazie" na zasłużonej kolacji, którą przygotowali dla nas "kierownicy" pozostali w namiotach.

Kolejny dzień to dojście na przełęcz Teleti (ok. 3800m n.p.m). Mimo, że to niedaleko okazuje się dla nas pewnym problemem. Nasza mapa nie pozwala nam dokładnie stwierdzić, w którą stronę należy się kierować a dojście na przełęcz jest szerokie i składa się tak naprawdę z dwóch odnóg. Zadajemy sobie pytanie, która z nich jest właściwa. Dodatkowo psuje się pogoda i zaczyna padać deszcz. Zdezorienotwani i przemoknięci (zaczęła się ulewa) postanawiamy rozbić się na kawałku znalezionego płaskiego miejsca i przeczekać do jutra deszczową pogodę. Korzystając z chwili przejaśnienia rozkładamy nasze namioty pomiędzy łachą sniegu a płynącym strumieniem. Mamy nadzieję, że w nocy strumień nie przybierze i nie podtopi naszych namiotów. Resztę dnia spędzamy debatując nad możliwym dojściem na przełęcz, jedząc smakołyki z naszych zapasów i wsłuchując się w odgłos deszczu bębniącego o tropik namiotu.

Widok z przełęczy

Kiedy budzimy się następnego ranka deszcz wciąż pada. Nie wróży to dobrze naszemu zdobyciu przełęczy. Jednak w pewnym momencie się przejaśnia co szybko postanawiamy wykorzystać. Składamy mokre namioty, wkładamy wilgotne jszcze ubrania i kierujemy się w góre po piargu, właściwš jak nam się wydaje drogą. Po podejściu na siodło przełęczy okazuje się, że wybór był słuszny. Dotarliśmy na przełęcz Teleti. Korzystając z okazji zdobywamy pobliski szczyt o wys. ok. 4000m n.p.m. z kórego roztaczają się piękne widoki na masywy skalne po obydwu stronach przełęczy. Jeszcze zanim zdążyliśmy zejść ze szczytu zaczyna ponownie padać. Po chwili już w prawie ulewnym deszczu zbiegamy z przełęczy po żlebie pokrytym śniegiem. Moczymy buty w płynących strumieniach wody i czujemy jak przesiąknięte wodą spodnie lepią nam się do ciała. Ale aby prędzej na dół. Coraz szybciej obniżamy wysokość aż wreszcie przeprawiając się wbród przez strumień docieramy do fragmentu płaskiego i chyba jedynego w najbliższej okolicy w miarę niepodmokłego terenu. Znajduje się tu co prawda mnóstwo krowich odchodów ale lepszego miejsca nie ma. Mamy szczęście - wychodzi słońce, z czego skwapliwie korzystamy wystawiając wszystkie wilgotne rzeczy do jego dobroczynnych promieni. Mamy stąd piękny widok na dolinę Karakoł. Deszcz przestał już padać i chmury podnoszą się odsłaniając szczyty. Białe kłęby obłoków majestatycznie przesuwają się przed naszymi oczyma tworząc niezapomniane obrazy. Czas do końca dnia upływa nam na fotografowaniu widoków, przekładaniu suszących się rzeczy oraz przygotowywaniu jedzenia.

Widok w kierunku doliny Karakoł

Jest środa 12 lipca kiedy kierujemy się w dół stoku w kierunku doliny Karakoł. Niestety wybieramy niewłaściwe zbocze potoku, wzdłuż którego posuwamy się w dół i zagłębiamy się w gęstwinę drzew i zarośli. Schodzi się wyjątkowo trudno na dodatek zbocze ma duże nachylenie. Wielokrotnie ktoś z nas przewraca się i obciera o ostre krzewy. Droge w dół utrudnia ponadto fakt, że tak naprawdę nie znamy prawidłowego kierunku, w którym powinniśmy się posuwać, a spomiędzy drzew niczego nie widać. W końcu udaje nam się szczęśliwie dotrzeć na dół, gdzie ze zdziwieniem odnajdujemy samochód strażników parku. Tutaj przydaje się nasz permit. Tak jak przypuszczaliśmy żądają od nas jeszcze po 5$ za wstęp do parku ale wmawiamy im, że zapłaciliśmy w biurze wykupując permit. Tym sposobem udaje nam się uniknąć opłaty. Ponieważ mężczyźni wracają do miasta (Karakoł) postanawiamy zakończyć tutaj naszą wędrówkę po górach i udać się z nimi. Kasują nas za to 12$.

Jeszcze tego samego dnia popołudniem wysiadamy przed znanym nam już hotelem Issyk-Kuł.

Wstęp


29.10.2000 © Szymon Trocha. Prawa autorskie zastrzeżone. Żadna część niniejszego tekstu nie może być nigdzie publikowana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek innej formie (włączając w to umieszczanie na innych serwerach w Internecie) bez pisemnej zgody autora.
e-mail | mapa| logistyka| podróż| Kirgizja| powrót| osprzęt |

© Szymon Trocha 2000
HOME