Podróż
Podróż

Wyjeżdżamy z Polski kierując się do kraju oddalonego od Ojczyzny o około 5000km. Mimo długich przygotowań wszystko może się zdarzyć i tak naprawdę nikt nie wie co nas może spotkać, a jak pokaże życie spotka nas wiele.

W piątek, 1 lipca wchodzimy do pociągu, który zawiezie nas do pierwszej stacji przesiadkowej. Plecaki wżynajš się w barki, a reklamówki z jedzeniem na kilka dni podróży zawadzają i plączą się między nogami. W sobotni poranek, bez żadnych problemów przekraczamy granicę w Terespolu. Wydaje się, że jesteśmy jedynymi turystami w pociągu. Wszyscy mamy wbite w paszporcie pieczątki AB więc nikt się nie czepia (praktyka pokazuje, że ostatnio są coraz większe problemy z jej uzyskaniem).

W Brześciu, przez podstawioną Rosjankę kupujemy bilety do Swierdłowska. Chcieliśmy kupić od razu do stacji docelowej, ale tak się nie da. Widać jest to ponad siły Rosyjskiego systemu komputerowego. Bilety kosztują nas ok. 140$ na 5 osób i zaskakują nas swoją względnie wysoką ceną. A przecież to jeszcze nie koniec podróży. Omijając Moskwę dojeżdżamy do Swierdłowska. Mamy około czterech godzin do czasu odjazdu kolejnego pociągu. Tym razem stacją docelową będzie miejscowość Czu w Kazachstanie, tuż pod granicą kirgiską. W Swierdłowsku, choć wydawaje nam się, że czasu na zakup biletu jest wystarczająco długo to kiedy mijają kolejne godziny na oczekiwaniu w kolejce po bilety zaczynamy się niepokoić czy uda nam się je kupić na najbliższy pociąg. Powodem tego, że ludzi jest takie mnóstwo jest to, że Swierdłowsk jest jedną z większych stacji przesiadkowych w regionie. Na dodatek w sali, gdzie są kasy jest potwornie duszno, a każda kasa co rusz ma przerwę.

Postój

W końcu, kiedy mamy już serdecznie dość stania w kolejce dostajemy upragnione bilety (ok. 180$ dla 5 osób - coraz drożej!). Kiedy wchodzimy na peron naszym oczom ukazuje się widok zastawionego setkami par butów i wielkich toreb o nieznanej zawartości placu. Właśnie musiał nadjechać pociąg spod granicy chińskiej. Widząc te stosy butów uświadamiamy sobie ile muszą one przewędrować zanim dotrą na polskie bazary. Chcę zrobić zdjęcie, ale jakiś tajniak każe mi schować aparat. O 14:09 odjeżdżamy. Tym razem nie mamy już miejsc w jednym boksie tylko w dwóch sąsiadujących, na dodatek okno w naszym się nie otwiera jak z resztą wiekszość pozostałych w wagonie. Do tego typu niedogodności już się przyzwyczailiśmy podczas wyjazdów w latach ubiegłych i nie dziwią nas one. Jednakowoż kiedy prowadnica z rozbrajającym uśmiechem oznajmia, że wywietrznik nie rabotajet mamy dość. Tym razem dobija nas upał i niesamowity smród panujący w pociągu. Ludzi w wagonie jest więcej niż miejsc i nie przeszkadza im siadanie na nieswoich siedzeniach.

Od pewnego już czasu jedziemy przez Kazachski step. Ponieważ za oknem świeci słońce pot cieknie z nas strużkami i tylko roznoszona w pociągu zimna woda mineralna oraz kilkunastominutowe postoje pozwalają odetchnąć. Kiedy mijamy Jezioro Bałchasz, w wagonie pojawiają się kobiety roznoszące wędzone ryby. Z początku nawej je próbujemy, jednak pod koniec dnia zapach ryb mieszany z zapachem potu w dusznym wagonie staje się nie do zniesienia.

Dworzec kolejowy w Astanie

Jak wskazuje rozpiska postojów wraz z odległościami, ze Swierdłowska do Czu jest ok. 2700km. Mniej więcej połowa trasy to postój w Astanie - obecnej stolicy Kazachstanu. Stacja nie wyróżnia się niczym szczególnym. Znudziło nam się już jedzenie kurczaków z rożna, wiezionych jeszcze z Polski, więc kupujemy pierożki i świeże warzywa.

Kazachstan to niesamowity kraj. Nieskończone przestrzenie równego jak stół stepu, które pociąg przemierza beznamiętnie zatrzymując się co pewien czas na coraz mniejszych stacyjkach. Jak okiem sięgnąć nie ma praktycznie roślinności, a wspomnieniem po wodzie są wyschnięte, słone jeziora. Przez pewien czas wzdłuż torów kolejowych ciągną się kilometry płotu zwieńczonego drutem kolczastym, a gdzieś na horyzoncie majaczą się kopuły tajemniczych budowli. Poligon atomowy niedaleko. Ponieważ mamy miejsca "na piętrze" nie ma jak usiąść. Mamy już dość leżenia i chętnie byśmy posiedzieli.

Tuż przed dojechaniem do Czu spotyka nas niemiły incydent. Już kilkakrotnie przyuważyliśmy kręcących się po pociągu facetów wyglądających jak bosowie tutejszej mafii, czujnie rozglądających się po wszystkich zakamarkach. Są ubrani elegancko (w porównaniu z resztą współpasażerów) i trzymajš teczką pod ręką. W pewnym momencie kilku z nich podeszło do nas pokazując legitymacje czy to milicji czy czort wie czego jeszcze. Mamy wziąć plecaki i iść za nimi do kantorka prowadnicy. Tam następuje rewizja plecaków i oglądanie naszych paszportów. Wypytują nas o narkotyki i broń. Pierwsze kłopoty zaczynają się kiedy kontrolujący znajdują butle z gazem w naszych plecakach. Przewożenie ich pociągiem jest niedozwolone. Następny problem pojawia się kiedy żądają od nas wizy wjazdowej. My takiej nie posiadamy albowiem nie ma obowiązku wizowego dla Polaków wjeżdżających do Kazachstanu jak i Kirgizji. Jak się później dowiadujemy prawo to jest tutaj nagminnie łamane. Nie pomagają żadne tłumaczenia - nada zapłatit. A przecież nie wysiądziemy w środku stepu aby zadzwonić do ambasady. Więc płacimy. Początkowo chcą po 50$ od łebka, ale ostatecznie kończy się na 30$ od osoby i jeszcze na dodatek jeden z mężczyzn bierze sobie banknot 5$ bo takiego jeszcze nie ma w swojej kolekcji dolarów! Ta łapówka to dla nas duża strata. Oczywiście nie dostajemy żadnego pokwitowania więc obawiamy się aby nie przyszła kolejna ekipa i nie zażądała tego samego. Na nasze szczęście nic takiego już się nie dzieje.

Wysiadamy w Czu i od razu pakujemy się do wynajętego Audi100. Jeszcze w pociągu umawiamy się z miejscowym kierowcą, których wielu oferuje swoje usługi przewozowe, że za 100$ zawiezie nas do podnóża gór. Jak sie poźniej okaże nie był to najlepszy pomysł. Początkowo planowaliśmy jechać do Ałma-Aty aby tam w Polskiej ambasadzie wyrobić sobie drugą pieczątke AB, która ma nam posłużyć do przekroczenia granicy kirgiskiej. Kiedy jednak nasz kierowca zapewnia nas, że z nim przekroczymy granicę bez problemów, decydujemy się jechać bezpośrednio do Kirgizji. I rzeczywiście. Podczas przekraczania granicy pokazujemy tylko jeden paszport, nasz przewoźnik powtarza pogranicznikowi słowo paselstwo co oznacza ambasadę (mimo, że przecież w Kirgizji nie ma Polskiej ambasady, ale tego już funkcjonariusz nie jest świadom) i bez żadnych problemów wjeżdżamy do Kirgizji. Wzdłuż drogi mijamy piramidy arbuzów i melonów ustawione na poboczu. Zatrzymujemy się aby kupić kilka - jesteśmy zaskoczeni niską ceną. Niskie jak na nasze warunki ceny miejscowych towarów będą nam już towarzyszyć do końca naszego pobytu w tym interesującym kraju. Na rozjeździe w stronę Biszkeku (który omijamy) zatrzymujemy się w przydrożnym barze na obiad. Po raz pierwszy mamy okazję skosztować łagman, szaszłyk barani i napić się herbaty z okrągłych czarek. Spragnieni jedzenia różnego od dotychczas spożywanych gorących kubków i kurczaka z rożna delektujemy się smakiem tych regionalnych potraw. Smakują wybornie. Jedną z rzeczy, które będziemy wspominać z tęsknotą jest właśnie tutejsze jedzenie.

Nie wiemy już czy w wyniku niezrozumienia się, czy też kierowca chce nas po prostu wyrolować zatrzymuje się w miejscowości nad jeziorem Issyk-Kuł po czym oświadcza, że tych terenów już nie zna i dalej nie pojedzie. Ponieważ 100$ jakie mu mamy dać według naszej opini powinno starczyć na dojazd aż do Karakoł dochodzi do ostrej wymiany zdań. Jesteśmy jednak świadomi, że on jest u siebie więc staje na tym, że załatwia nam nastepnego kierowcę, który za "jedyne" 30$ dowozi nas po 3 godzinach na miejsce. Tym sposobem odległość Czu-Karakoł pokonujemy za kwotę około kilkanaście razy większą niż podróż jednym z busów których jak się później okazuje jeździ tu mnóstwo. Cóż - całe życie się człowiek uczy.

Główny plac w Karakol

Dzisiaj też po raz pierwszy mamy okazję ujrzeć na własne oczy jezioro Issyk-Kuł, o którym na razie tylko czytaliśmy. Jest ogromne. Jadąc do Karakoł objeżdżamy całą jego północą i wschodnią stronę. Droga oddzielona jest od brzegu jeziora niewielkim pasem łąk lub zabudowań więc umożliwia doskonałą obserwację otoczenia. Nad Issyk-Kułem majestatycznie piętrzą się szczyty Tien-Szan - niższe ku północy i te najwyższe ośnieżone pasma po południowej stronie. Nad jeziorem mijamy miejscowości, z których kilka można by określić mianem "wypoczynkowe". Jednak i w nich widać ubogie życie tutejszych mieszkańców. Poza kilkoma wyjątkami hoteli nie ma. Jest za to mnóstwo kwater prywatnych, na których wynajmowaniu dorabiają do niezwykle niskiej emerytury (ok. 400 somów) tutejsi Kirgizi.

Kiedy dojeżdżamy do Karakoł jest już ciemno. Nasz kierowca nie może się odnaleźć w kompletnie nieoświetlonym mieście więc błądzimy jeżdżąc w kółko przez kilkanaście minut. W końcu odnajdujemy hotel Issyk-Kuł (a jakże!), który jak się okazuje już w świetle dnia znajduje się tuż przy centralnym placu miasta. Nie mając wielkiego wyboru ulokowujemy się w dwóch pokojach po 2 i 3 osoby i prawie bijemy o to kto pierwszy skorzysta z zimnego prysznica. Po tylu dniach spędzonych w pociągu chętnie zmyjemy z siebie sporą warstwę brudu jak się nagromadziła.

Wstęp Jest œroda 5 lipca.



29.10.2000 © Szymon Trocha. Prawa autorskie zastrzeżone. Żadna część niniejszego tekstu nie może być nigdzie publikowana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek innej formie (włączając w to umieszczanie na innych serwerach w Internecie) bez pisemnej zgody autora.
e-mail | mapa | logistyka| TienSzan| Kirgizja| powrót| osprzęt |

© Szymon Trocha 2000
HOME