Stacja Inta jest chyba najlepszym miejscem do rozpoczęcia właściwej wyprawy w góry (można jeszcze ewentualnie próbować ze stacji Kozym). Można tu najłatwiej znaleć transport, którym dojedzie się pod pasmo górskie. Takie rozwiązanie jest najlepsze, chyba że ktoś ma ochotę "przejść się" 70 km po błotnistej i wyboistej drodze prowadzącej do brodu na rzece Kozym.
Pierwsze kroki w mieście kierujemy na posterunek miejscowej milicji mieszczący się na dworcu kolejowym. Tutaj oprócz próby zarejestrowania naszego przybycia podejmujemy próbę "wynajęcia" policjantów jako środka transportu pod góry. Mimo że płaciliśmy gotówką i to nie byle jaką (dolary) nie dali się namówić i skierowali nas do czegoś w rodzaju dyrekcji parku lub naszego GOPR-u. Tam zapisali nasz skład i trasę wyprawy oraz przewidywany termin powrotu. Choć w to nie wierzyliśmy powiedzieli, że mamy wrócić punktualnie bo rozpoczną poszukiwania.
Udaje nam się złapać transport, który za 140$ zawozi nas aż do rzeki Kozym. Dalej musimy radzić sobie sami ponieważ jest już za dużą przeszkodą dla małego GAZ-a.
Droga też jest niesamowita - jedyna jaka prowadzi z Inty do kopalni złota Żełanja. 74 km praktycznie jak na poligonie. Nim wyjechaliśmy z miasta po obu jej stronach ujrzeliśmy krajobraz iście księżycowy - opuszczone domy, zniszczone fabryki, rudery i wszechobecne wszelkiego rodzaju rury prowadzone nad ziemią.
Przekraczamy z niemałym trudem wbród Kozym i zmęczeni trudami podróży, mając w perspektywie dalsze 70 km piechotą do kopalni, rozbijamy pierwszy nocleg na drugim brzegu. W nocy budzi nas straszny hałas, który jak się okazuje powodują dwa pojazdy na podwoziu czołgów, najwyraniej przekraczające rzekę i jak się potem dowiadujemy jadące w kierunku kopalni. Ku naszej uciesze zgadzają się nas tam podwieć, a ponieważ noc niewiele się różni od dnia (dzień polarny) wyruszamy ok. trzeciej w nocy. Wcześniej wymieniamy poglądy przy butelce wódki i garnku kaszy z mięsem. Już tutaj dochodzimy do wniosku, że miejscowi to prości, ale sympatyczni ludzie. Droga wije się zakosami przekraczając wbród większe i mniejsze strumienie. Właściwie zdolne są ją przejechać tylko takie pojazdy jak "nasze" czołgi i ogromne URAL-e. A jak popada to robi się praktycznie nieprzejezdna, o czym mieliśmy się okazję przekonać biorąc udział w akcji wyciągania z błota zapadniętej do wysokości kół cysterny z paliwem. Zaczynają się piękne widoki - strzeliste pasma górskie i wijąca się w dole rzeka. Co jakiś czas mijamy urocze jeziorka rozlane wzdłuż rzeki, która doprowadzi nas kopalni.
Wreszcie po 6-ciu godzinach jazdy dojeżdżamy do jedynej czynnej (cały rok) kopalni złota nad rzeką Bałbanju, na stoku góry Starucha. Dziękujemy serdecznie naszym kierowcom i zatrzymując się tylko na konsultacje co do naszego położenia na mapie, odchodzimy jakiś kilometr dalej gdzie rozbijamy namiot. Po nieprzespanej nocy należy nam się odpoczynek. I jesteśmy już tak rozregulowani, że choć może to dziwne, trudno nam stwierdzić czy chce nam sie spać czy nie; i jeszcze ten brak ciemności, do której nasze organizmy są przyzwyczajone.
Pierwszy dzień w marszu zaskoczył nas dużą ilością wody, która docierała do nas z dołu (podmokłe łąki, bagienka, strumienie, które trzeba przejść) jak i z góry (ulewa). Dają nam się też we znaki tysiące komarów, które są tutaj największym problemem. Nie ma na nie sposobu oprócz szczelnego ubrania się, ale chodzenie w słońcu w polarze nie należy do najprzyjemniejszych, a wszelkie środki chemiczne są krótkotrwałe - i tak już będzie do końca. Góry są piękne, bardzo skaliste, zaś stoki to same piargi z ogromnych bloków skalnych lub tez małych osypujących sie kamieni. W żlebach zalegają łachy śniegu lub kryją się małe lodowce. ścieżki jako-takiej nie ma i drogę wyszukujemy każdy według własnego upodobania - tak aby było najwygodniej przejść. Podmokłymi łąkami dochodzimy do chatki turystycznej, gdzie spotykamy rosyjskich studentów, u których zatrzymujemy sie na gorącą herbatę.
Kolejne dwa dni upływają nam na dojściu na przełęcz pod najwyższym szczytem Uralu - Narodną (Narodnaja) i oczekiwaniu na przewianie mgieł zakrywających szczyt. Namiot rozbijamy na kamieniach ponieważ nie ma tu ani kawałka trawy.
Jesteśmy na granicy Azji i Europy. Mimo chmur zakrywających szczyt Narodnej wokół nas rozciągają się widoki na stoki otaczających gór, a pod nami w dolinie jezioro, które w promieniach słońca mieni się teczą kolorów w pełni zasługując na swoją nazwę - Gałuboje. Nie mogąc się doczekać poprawy pogody, szczyt (1895 m n.p.m.) zdobywamy we mgle i jeszcze tego samego dnia schodzimy na azjatycką stronę przełęczy. Schodzi się ciężko po osuwających się piargach, na których ślizgają się buty. No i z powrotem pojawiły się komary. Niestety dzisiejszego dnia zepusł nam się drugi z dwóch posiadanych zegarków i od teraz czas określamy wg zegara słonecznego - ale podobno szczęśliwi czasu nie liczą.
Po całym dniu przedzierania się przez łąki i krzewy docieramy do drugiej chatki - pod Manaragą (1662 m n.p.m.). Tutaj zatrzymujemy się na dwa noclegi i we dwoje z kolegą (trzeci zostaje i próbuje łowić ryby) próbujemy wejść na szczyt. Niestety jak się okazuje podchodzimy ze złej strony i po kilkugodzinnym marszu, na drodze staje nam olbrzymi kocioł. Obejść go nie mamy już sił i czasu. Siadamy więc i kontemplujemy widoki, a szczyt pozostaje dziewiczym. Po powrocie ze smutkiem stwierdzamy, że nasz kolega nie złowił żadnej ryby - niestety nie chciały "brać" na agrafkę.
Kolejny dzień marszu rozpoczynamy przekroczeniem kilku lodowatych strumieni. Nie mogąc się początkowo zdecydować którędy iść w końcu ustalamy, jak się póniej okazuje, właściwą drogę i wkraczamy we właściwą dolinę. Od tego momentu posuwać się będziemy wzdłuż rzeki Łomieswoż. Marsz okazuje się strasznie uciążliwy - musimy przedzierać się przez tajgę, krzewy i chaszcze. Oczywiście bez jakiejkolwiek ścieżki. Pokonanie kilkuset metrów bardzo nas wyczerpuje i choć tajga prezentuje się soczystą zielenią, a drzewa tworzą przepiękne krajobrazy klniemy siarczyście. Dlatego cieszymy się wychodząc z lasu na otwartą przestrzeń, gdzie znowu towarzyszą nam góry. Tymczasem mijamy nieduży lodowiec ukryty w jednym ze żlebów i kilka niewielkich, ale uroczych wodospadów, z zaciekawieniem i dreszczykiem emocji przypatrujemy się śladom niedwiedzia, aż dochodzimy do zakrętu doliny gdzie rozbijamy namiot. Zatrzymała się też tutaj grupka Rosjan, z których dwoje przyszło do nas w odwiedziny. Poczęstowaliśmy ich czekoladą i powymienialiśmy poglądy (nie pierwsi wspominali o innej grupie Polaków, która jest gdzieś w tych okolicach). Wszystko by było w porządku, tylko dlaczego Oni się nie myją...
W ciągu następnych dwóch dni, posuwając się wzdłuż rzeki Hobieju dochodzimy do opuszczonej kopalni Piramida położonej na zboczu góry. Zaczyna się najtrudniejszy dla nas fragment trasy, dla którego praktycznie nie posiadamy mapy. Pogoda też nas nie rozpieszcza - pada, a wysokie, mokre trawy w lesie powodują, że jesteśmy cali przemoknięci. Na dodatek przydarza nam się nieprzyjemna rzecz - gubimy jednego z nas w lesie i przez pewien czas trwają gorączkowe poszukiwania zaginionego. Na szczęście znajduje sie cały i zdrowy. To uświadamia nam wagę problemu i opracowujemy plan na wypadek jakby ktoś z naszej trójki się zgubił. Rozbijamy się tuż obok pochylającej się drewnianej chaty i z przyjemnością udajemy się na spoczynek. Wcześniej jednak wybieramy się na rekonesans do kopalni, który kończy się fiaskiem albowiem wejścia do sztolni są zalane lodem. Plonem tego wypadu pozostają jednak piękne, czyste kryształy górskie, które znaleliśmy rozrzucone wokół.
Ponieważ wiemy w jakim kierunku mamy się udać i dokąd dojść postanawiamy iść na azymut, na przestrzał. Musi się udać bo inaczej będzie problem. Pomysł okazuje się być męczący w wykonaniu ponieważ w ten sposób musimy pokonywać wiele dolin i grzbietów górskich. Mijamy kolejne płaskowyże (na jednym z nich zatrzymujemy się na nocleg), wypacamy litry potu w prażącym słońcu i za dwa kolejne dni dochodzimy do skraju stoku górskiego, w dole którego wije się doliną rzeka Naroda.
Udało się - jesteśmy "w domu". Ten fragment mamy już na mapie i dalej pójdzie się już pewniej. Schodzimy w dół i na rozwidleniu rzeki rozbijamy namiot. W radosnych nastrojach bierzemy gruntowną kąpiel w lodowatej rzece i robimy wielkie pranie. Słońce świeci więc wszystko szybko wyschnie. Ile to już dni minęło od ostatniego spotkania z cywilizacją? Tęsknimy za czymś innym niż musli i kaszka manna i wiele byśmy dali za łyk Coca-Coli (to już chyba taki ogólny symbol zachodniej cywilizacji). Z ust zaś nie schodzą nam pomysły i zapewnienia co będziemy robili po powrocie.
Rankiem (tzn. ok. 11-tej) wspinamy się korytem rwącego strumienia, jednego z dopływów Narody. Po drodze mijamy zapierające dech w piersiach wodospady i ogromne łachy śniegu, sprawiające, że czujemy się jak na lodowcu. Do tego mamy piękną pogodę i praktycznie jak na tutejsze warunki brak komarów - żyć nie umierać. Jeszcze po południu dochodzimy do jeziora Gałuboje - tego samego, które było widać z przełęczy pod Narodną.
Koło się zamknęło.
Następnego dnia obchodzimy jezioro i przechodząc przez przełęcz najeżoną wielkimi głazami schodzimy do doliny rzeki Bałbanju. Posuwając sie powoli, z uwagi na nasze zmęczone kończyny, dochodzimy do chatki, którą mijaliśmy idąc w drugą stronę. Dobrze, że już coraz bliżej końca. "Wysiadają" nam, a własciwie "wysiadły" już jakiś czas temu stawy w kostkach ze względu na ciągłe chodzenie po piargach i przeskakiwanie z kamienia na kamień; za sprawą komarów wyglądamy na całym ciele jak po przebytej ospie; a na czekoladę z bakaliami nie możemy już patrzeć. Podczas gdy za oknem szaleje ulewa my rozgościliśmy się w ciepłym wnętrzu chatki. Nagle widzimy jak spoza zasłony deszczu wyłaniają się postaci czterech kobiet z sabaką. Jak się okazuje Rosjanki idą od strony kopalni w góry i najwyraniej zamierzają zostać tu na noc (a nas jest trzech, a miejsce do spania ma szerokość ok. 3 m !). Tak też się dzieje i jest to jedna z najbardziej męczących nocy. Ściśnięci w 7 osób na tak małej przestrzeni i atakowani kakofonią dwięków chrapiącej przywódczyni grupy praktycznie jej nie przesypiamy i cieszymy się kiedy "dziewczynki" wyruszają wcześnie rano bo możemy choć trochę odespać zarwaną noc. To co nas zaskoczyło to fakt, że one targały ze sobą butelkę wódki (kto wie czy tylko jedną) oraz zakąski w słoikach. Ale też trzeba było widzieć te Rosyjskie diewaczki i ich plecaki. Niejeden turysta nie ma tak wielkich tobołów. Tylko po co się tak męczyć - dla kieliszka wódki? Inny kraj, inni ludzie...
Dopołudnia opuszczamy przytulną chatkę i udajemy się prostą już drogą z powrotem w kierunku kopalni Żełanja. W połowie drogi zatrzymujemy się przy obozowisku miejscowych hodowców reniferów chcąc kupić od nich skóry oraz rogi reniferów. Nie ma z tym żadnego problemu - pozostaje jedynie kwestia zapłaty. Miejscowi woleliby w butelkach wódki, których jednak nie mamy. Zgadzają się na ruble i po krótkich targach kupujemy za bezcen każdy po pięknej skórze renifera oraz dwie pary rogów. To była udana transakcja i choć na granicy były z nietypowym bagażem kłopoty (mimo, że na Uralu ren to jak u nas krowa) to do dzisiaj obydwie pamiątki zdobią ścianę mojego mieszkania. Po 18 km marszu dochodzimy do kopalni, gdzie okazuje się, że najbliższy transport do Inty pojedzie jutro wieczorem. Mamy więć ok. 1 1/2 dnia czekania. Wynudzeni sekretnie, zbieramy sie następnego dnia wieczorem i powracamy wraz z grupą geologów z Petersburga ogromnym URAL-em za jakieś groszowe pieniądze. Jest 23 lipca 1998r., godzina ósma wieczorem.
Opuszczamy góry z niekłamanym żalem i zachwytem nad ich pięknem. Mamy już jednak dosyć chmary komarów nad głową, bolących stawów w kostkach i kaszki mannej. Może tu kiedyś wrócimy, ale raczej będzie to zimą i na nartach.